|
Forum Ferajny Forum Świstaków
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Leonette
Dołączył: 30 Lis 2007
Posty: 6
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: z dalekiego świata
|
Wysłany: Czw 12:58, 25 Wrz 2008 Temat postu: Bubuś |
|
|
I co, nic się nie dzieje? Wkleję swój ostatni wytwór, by forum nie wisiało tak bezwładnie w pustce. Podziwiajcie
Bubuś
Rozdział pierwszy, w którym poznajemy Bubusia i jego rodzinę oraz rozpatrujemy plusy i minusy Koła Podbiegunowego
Proszę państwa, oto Bubuś. Bubuś ma zielone oczka, puchate włoski i żółto-czarny krawacik. Bubuś ma odznakę prefekta, bo to takie grzeczne dziecko. Bubuś nie jest za mądry, ani za odważny, ani za przebiegły. Bubuś... po prostu jest.
**
- Może jednak kwiaty będziesz sadzić, słonko? Nikt nie wyciska czyrakobulwy równie zręcznie jak ty, a i mandragory płoną uczuciem do twoich paluszków, a z tych małych maszkar przecież takie wybredne dziewczęta...
Bubuś marszczył czarne brwi i stroszył się i wbijał wzrok w wypolerowane czubki własnych butów. Wyglądał jak mała burzowa chmurka. Neville podsunął mu filiżankę herbaty, może aromatyczny napój rozluźni choć trochę biednego chłopca. Bubuś siedział sztywno w pluszowym fotelu i milczał. To niepokoiło nauczyciela zielarstwa, młody Puchon był w końcu bardzo rozmownym dzieckiem. I dobrze wychowanym. Niepodobne do niego było to fukanie i obrażanie się.
- Na piątym roku uparłeś się, że zostaniesz aurorem.
Bubuś nadął się jeszcze bardziej.
- Próbowałem wybić ci to z głowy. No i patrz, nie wpuścili cię na zaawansowane eliksiry ani transmutację. Dziecko, marzenia trzeba dostosowywać do umiejętności.
Bubuś milczał. Było w tym milczeniu coś niewypowiedzianie wrogiego.
- Na szóstym roku opowiadałeś wszystkim, że zostaniesz Niewymownym.
Neville przerwał na chwilę. Jego dłoń wygładziła kremowy pergamin, który trzymał na kolanie.
- Profesor Flitwick nie zgodził się na danie ci noty pochwalnej. Wyraził się, cytuję: "zaklęcia i tego chłopca trzeba trzymać od siebie jak najdalej". Tak więc, i ta kariera nie jest ci dostępna, mój drogi.
Bubuś milczał.
- Zielarstwo to piękna rzecz, kochany... Dzwonki właśnie zakwitły, widziałeś to bogactwo kolorów? I surfinie tryskają kwiatami, i słoneczniki pęcznieją od ziarna i lilie lśnią wilgocią rosy! A maciejka zaczyna...
Bubuś potrząsnął energicznie głową. Naprawdę nie chciał wiedzieć, co robi maciejka.
- Ale Bubuniu...
- Nazywam się Albus Potter. Wujku.
- Zawsze będziesz moim Bubusiem.
- Nie chcę być twoim Bubusiem! - Chłopiec poderwał się z fotela i zaczął chodzić po salonie, gestykulując żywo. Sędziwa welonka, od pięciu lat wiodąca bezstresowe życie w akwaryjnym raju Longbottoma, nagle zamarła, by po chwili wypłynąć na powierzchnię do góry brzuchem. Neville obserwował to wszystko, czując jak serce mu się kraja w drobną kostkę. Jak mógł pomóc temu zagubionemu biedactwu, którego okrutna natura pozbawiła talentu brata i intelektu siostry? - Chcę być sobą! Mam osiemnaście lat, rozumiesz? Kiedy wreszcie zaczniecie mnie brać na poważnie?
- Jesteś jeszcze dzieckiem.
- Taak? A kto się pojedynkował z Voldemortem? A kto ganiał za Horkruksami? A kto się włamywał do Gringotta i uciekał stamtąd na smoku? Ja jestem niby gorszy, co?
- To były inne czasy... Albusie!
Chłopiec błyskawicznie cofnął wymachujący przed nosem Neville'a palec. Jego policzki zaczerwieniły się od gniewu.
- Albus, czy to tak trudno wymówić? Nie, wy zawsze: Bubuś to, Bubuś tamto, może Bubuś wypije mleczko? Patrz, James, Bubuś nie marudzi! NIE JESTEM IDIOTĄ!
- Jednak dziecko...
- Czyż Bubuś nie jest słodki? Och, jak pięknie dosiada miotełki! Nie, Bubusiu, nie możesz tego wypić, to źle zadziała na twój głupiutki rozumek...
- Jednak myślę, że studiowanie Starej Magii nie jest najlepszym...
- Bo co? Bo się Bubuś poparzy?!
Huknęły drzwi. Profesor Longbottom został sam z dwoma filiżankami herbaty rumiankowej, trupem welonki i ponurym przekonaniem, że oto zbliża się koniec świata. Jego mały Bubuś jedzie patroszyć renifery.
**
- Hej, Bubek!
James Potter wykonał woltę z ogonem, poprawił korkociągiem i z wizgiem wylądował na trawniku. Jego brat gnał przez ogród, łamiąc róże, depcząc maciejki i masakrując inne chwasty, których James nawet nie odróżniał, bo to było poniżej jego godności.
- Jak tam rozmowa z wujciem? A coś ty taki wpieniony?
- Zejdź mi z drogi!
- Nie ma mowy, obiecałem cię zabrać do domu, żebyś się po drodze nie zgubił. Co tam ściskasz w łapsku? Wyniki z owutemów już ci przyszły? Zawsze powtarzam, że nie ma to jak dojścia!
- Hej, oddawaj!
- Lista zakupów? Niedźwiedzie futro, sztuk jeden? Bubek, ty nie jedziesz na biegun, co? Gdzie jest ta twoja szkoła Starej Magii, przyznaj się Jamesowi...
- W Finlandii. Oddawaj!
- Podgrzewana bielizna, siedem sztuk? Podręczna siekierka? Termos na wodę? Jak rany, Bubek, to jakiś surwiwal jest?
- A co to dla ciebie? Ty jesteś w drużynie Katapult z Cearphilly i mistrzostwa quidditcha się zbliżają. Trenuj więc, aż ci język pępka sięgnie i odwal się od moich planów!
- Hej, nam nie każą kupować futer ani czap z uszami! Poważnie mówię, Bubek! Ty się zastanów! Ty delikates jesteś, będziesz łowił ryby w przeręblu? Czy wiesz jak to boli, jak ci tyłek do kry przymarznie?
- No to będę.
- Będziesz? Bubek, czy ty w ogóle wiesz, o czym mówisz? To jest noc polarna, dwadzieścia cztery godziny ciemności, że oko wykol i zęby wybij! To ziąb taki, że krew w żyłach się w lód zamienia, skóra złazi płatami, szkliwo pęka, a włosy stają dęba, kruszą się i odpadają! Bubuś, daj ty sobie spokój, brachu! Dla ciebie kwiatki, bratki i stokrotki, nie wyprawy na Północ!
- Jesteś po ich stronie, prawda?
- Po twojej, głuptaku! Albo uciekniesz stamtąd z kwikiem, albo przyślą nam twojego zamarzniętego trupa.
- Nie przekonujesz mnie.
- A skąd ta wyniosła mina? No dobra, widzę, żeś się uparł jak Puchon. W takim razie będę dobrym bratem i przygotuję ci paczkę na drogę. Godryk wie, że przyda ci się każda pomoc. Tylko nie wracaj za szybko, jasne? Będzie wstyd na całą dzielnicę, albo i na cały kraj. O Merlinie, dzieciaku, jak ty tam przeżyjesz?
- Przeżyję.
- Taki twardziel jesteś?
- Tak.
- Zwiejesz po miesiącu, jak nic.
- Nie zwieję.
- Zakład?
- Zakład.
**
Bubuś próbował domknąć kufer. Wieko wciąż odskakiwało. To musiała być wina niedźwiedziego futra. Siadł na kufrze okrakiem, ale że lekki był z niego chłopiec, wieko tylko sprężynowało przez chwilę, by wreszcie zatrzymać się w pozycji szyderczo uchylonej. Pomyślał, że przydałaby się babcia Molly, albo jej równoważnik.
Tak, jakby bogowie na niebiosach przerwali grę w bierki, by wreszcie choć raz wysłuchać jego modlitw, w tym momencie do pokoju Bubusia wtoczyła się matrona Weasley. Zaraz za nią przydreptali państwo Potter, tego jednak młody Puchon nie zauważył, gdyż obfity biust zasłonił mu świat.
- Bubusiu! Bój się ty Merlina, dziecko! Co ty wyprawiasz, chcesz nam umrzeć na tym biegunie? - wykrzyknęła, tuląc do siebie ukochanego wnuczka.
- Synu, musimy poważnie porozmawiać.
Harry Potter podejrzliwie kujnął palcem wymięty stos przebranych ubrań i, gdy nic z niego nie wypełzło, usadowił się na brzeżku łóżka. Minę miał zasępioną.
- Albusie Severusie! - Ginny Potter złapała się za głowę. - Twoi imiennicy przewracają się w grobach, jak widzą, co wyczyniasz!
Przewracali się za każdym razem, kiedy chłopiec rozczarowywał rodziców, czy robił coś, czego nie pochwalali. Bubuś pomyślał, że do tej pory powinni już byli znaleźć sobie wygodną pozycję do wiecznego odpoczynku. Ale może mieli owsiki.
- Synu, wybranie przyszłego zawodu jest trudną do podjęcia decyzją, która może zaważyć na całym twoim przyszłym życiu...
- Mój misiu! Nie opuścisz nas, prawda? Nie zrobisz nam tego, skarbie?
- Musisz odpowiednio przemyśleć wszystkie aspekty swej decyzji. Nie może być to decyzja pochopna, ni w pięć ni w dziesięć, z nagła hipogryf, lecz musi zawierać w sobie elementy takie jak finanse, które nie w każdym zawodzie są sobie równe, a które muszą starczyć na wyżywienie piątki twoich dzieci i łakomej żony, propozycje pracy w miejscu w którym mieszkasz albo w rozsądnej odległości jednego skoku teleportacyjnego, dobrze też by proces decyzyjny obejmował w swym zakresie czynnik wewnętrzny którym jesteś ty, twoja satysfakcja z wykonywanej pracy, no i, oczywiście względne bezpieczeństwo zwane też czasem higieną pracy...
Jego tata nie mógł mówić tego, co słyszały uszy Bubusia. Chłopiec zerknął dyskretnie ponad ramieniem matrony Weasley. Harry miał głowę pochyloną, czuprynę zmierzwioną, jego oczy śledziły niewielki, biały kawałek czegoś wciśnięty pod rękaw swetra. Merlinie i założyciele, ojciec miał ściągę! To nie mogło się przytrafiać właśnie Bubusiowi.
Babcia Molly cmoknęła go w czółko. Chłopiec wzdrygnął się wewnętrznie. A jednak. Jednak się przytrafiało. To nie był sen. Bubuś wolałby koszmary o pożerających go pomidorach ubranych w szkockie kilty i słomkowe kapelusze niż to.
- Wiesz, że cię kochamy, pyziaczku, prawda? Powiedz swojej babusi, że ją kochasz!
- Decyzja taka, oświecona i zgodna z twym sumieniem, drogi synu, winna przynieść ci radość i spokój wewnętrzny. Decyzje nieprzemyślane wprowadzają do naszego życia jedynie chaos i burzą sielankowy spokój wiejskiego żywota. Czy zrozumiałeś, co chciałem ci przekazać, synu?
Harry spojrzał na niego po ojcowsku.
- Złamałbyś mi serce, gdybyś wyjechał! No, kochanieńki, spójrz mi w oczy i powiedz, że zostaniesz! Zrób to, rybeńko, zrób, bo się rozpłaczę!
To jest szantaż, pomyślał stłamszony Bubuś. Pranie mózgu z wyżymaniem.
Z trudem wyplątał się z uścisku Molly.
- Przepraszam, muszę do łazienki...
Zabarykadował się w środku i przycupnął pod drzwiami z różdżką zaciśniętą kurczowo w spoconych palcach. Był tak zdenerwowany, że gdy jakieś pół godziny później usłyszał dyskretne puknięcie, odskoczył z takim impetem, że poślizgnął się i nieomal roztrzaskał sobie czerep o brzeg wanny.
- To tylko ja. Twój ojciec.
Harry wyglądał na zakłopotanego. Spod rękawa swetra wciąż wystawał mu zapisany gęsto fragment pergaminu.
- To było straszne, co mówiłeś.
-Aż tak źle? Kurczę, a chciałem, żeby brzmiało mądrze i rodzicielsko.
- Co ty miałeś z wypracowań?
- Szczerze mówiąc, same dobre oceny. Tylko profesor Snape ciągle mnie oblewał, ale on był złośliwy z natury.
- Aha.
- W każdym razie, przyszedłem, bo Ginny martwi się, że nie jadłeś obiadu. Mówi, że się zagłodzisz na śmierć.
- Minęło zaledwie pół godziny!
- Jesteś rzeczywiście strasznie chudy.
- Moja to wina?
- I jeszcze chciałem ci coś powiedzieć.
- Tak?
Harry nakazał mu gestem milczenie. Oddalił się na paluszkach i zapuścił żurawia do wszystkich pokoi na piętrze. Wrócił i wyciągnął z kieszeni spodni różdżkę.
- Tatku?
- Muffliato!
- Co to znaczy?
- Dobrze robisz, synu.
**
- Trochę na prawo. O, tam, zaraz nad twoją głową.
Bubuś balansował na pięciometrowej drabinie opartej o regał z książkami. Wyciągnął dłoń i wymacał nią grzbiet trzeciego tomu "Kompendium wiedzy o czarodziejskim świecie"... Chwila, czy to się gdzieś kończyło? Uniósł do góry spłoszony wzrok.
Szczęka i wszystko inne mu opadło.
- Ciooociu! Jak ty chcesz żebym ja to wpasował do kufra? Toż to mi się nie zmieści razem z tymi wszystkimi podgrzewanymi slipkami, watowaną pościelą, termoforem, swetrami od babci i niedźwiedzim futrem...
- Futro założysz na siebie.
- I tak mam iść do Działu Teleportacji Międzynarodowej? W niedźwiedzim futrze?
- Przecież wybierasz się na Północ, prawda?
- Ale ciociu, to ma ze dwadzieścia tysięcy stron! Kiedy ja znajdę czas, żeby to czytać?
- W długie zimowe noce polarne, Bubusiu. - Hermiona Weasley zatarła ręce. Na jej twarzy pojawił się wyraz błogiej ekstazy. - Czy ty wiesz, jakie to cudowne uczucie, kiedy otwierasz książkę i wiesz, że jesteś jeszcze tak daleko od końca?
Bubuś pomyślał o owutemach z zaklęć.
- Yyy... Nie?
Zaczął schodzić z drabiny.
- Co robisz? Nie chcesz kompendium? To najpełniejsza i najbardziej wiarygodna praca od czasów...
- To trzeba przywołującym ściągnąć - zadecydował chłopiec.
- Nie da rady, Bubusiu. Wszystkie mają na sobie barierę przeciw złodziejom, molom, wilgoci, światłu słonecznemu, potowi, ślinie i przeciągom. Można je wyjąć tylko ręcznie. Powinieneś się przyzwyczajać, podobno uczniom Starej Magii zabrania się używania różdżek, by nie nabrali złych nawyków. - Hermiona potarła z zamyśleniem brodę. - Jeśli nie potrafisz sobie poradzić z jedną książeczką, to jak chcesz przetrwać na Północy? Przecież to będzie dla ciebie katorga.
- Poradzę sobie.
Bubuś stłumił jątrzącą się w trzewiach irytację. Czy wszyscy widzieli w nim jedynie uśmiechniętego odrobinę bezradnie chłopczyka w ogrodniczkach, z obtartym kolanem i bez dwóch przednich zębów? Zdjęcie to było relikwią nieomal, wiszącą na honorowym miejscu w salonie państwa Potter, między portrecikiem Jamesa ubranego w strój reprezentanta Anglii i śmigającego na miotle i Lily, przebranej za księżniczkę.
Miało żółtą ramkę.
Chwycił tomiszcze obiema rękami i, zaparłszy się stopą o regał, szarpnął z całej siły, jaka drzemała w jego chudych ramionach. To nie był najmądrzejszy pomysł.
- Ojej...
Wolumin wystrzelił ze swojego miejsca i poleciał na grzbiet, na okładkę. Wraz z nim fiknął i Bubuś. Wylądował na czymś miękkim. Dwadzieścia tysięcy stron rozpłaszczyło się na jego brzuchu.
- Akha-akha! Hyyy!...
- Bubuś?
- Myślę... Myślę, że nic mi nie jest.
- Dobrze, że pomyślałam o zaklęciu poduszki. No już, chłopcze, oddychaj głęboko - poklepała go współczująco po ramieniu.
Bubuś popatrzył na księgę. Ostrożnie, jakby dotykał rannego zwierza, otworzył ją na pierwszej stronie. Szybko zatrzasnął ją z powrotem, bo przeraziła go ilość tekstu.
- Ciociu?
- Hm?
- Czy to, co robię jest szalone?
Hermiona zamyśliła się.
- Z całą pewnością jest nieprzemyślane. Nieprzewidywalne, och, tak. Wahałabym się, nad nazwaniem tego nieodpowiedzialnym, bo może rzeczywiście fascynuje cię Stara Magia. - Spojrzała na niego badawczo. W jakiś sposób Bubuś wiedział, że jego ciotka wiedziała. - Wyjeżdżanie tak daleko od domu, w dodatku w niesprzyjające warunki klimatyczne, jest niebezpieczne. Chcesz się uczyć dziedziny magii, która zdobyła sobie reputację, że zacytuję "szarlatanizmu, który przyciąga największe męty społeczne". Tak, chłopcze. To jest szalone.
Bubuś uśmiechnął się do siebie z satysfakcją.
- To super.
CDN
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Leonette dnia Czw 13:01, 25 Wrz 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Mierzeja
Dołączył: 27 Gru 2006
Posty: 675
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz
|
Wysłany: Pią 16:56, 26 Wrz 2008 Temat postu: |
|
|
Fajne
Bubuś - przez ciebie, Leo, moja rodzina uzanła, że mi się pogorszyło - już dawno nie czytałam czegoś na głos i nie zaśmiewałam się w tak diaboliczny (czyli u mnie w miarę normalny)sposób.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Leonette
Dołączył: 30 Lis 2007
Posty: 6
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: z dalekiego świata
|
Wysłany: Śro 21:05, 15 Paź 2008 Temat postu: |
|
|
Mierzeja, u ciebie wszystko co diaboliczne jest normalne A oto odcinek the next...
**
Rozdział drugi, w którym nasz bohater jest zewsząd atakowany
Bubuś turkotał kufrem po jednym z równiutkich londyńskich chodników, zatrzymując się kiedy trzeba na światłach i starając się wpasować możliwie najlepiej w wielkomiejski tłum. Za każdym razem jednak, gdy przeglądał się w lśniącej powierzchni którejś z wystaw, zdawał sobie sprawę, jak okropnie i niemożebnie odstaje. Nie wiedział, czego to była wina. Czy wlokącego się za nim pokaźnej wielkości kufra, którego nietrudno było nie zauważyć? Tweedowego garnituru wciśniętego pod pachę Bubusia, który został mu podarowany w ostatniej chwili, i którego, ku swojej rozpaczy, Bubuś wciąż nie miał okazji się pozbyć? Fryzury, rozczochranej i pełnej popiołu po bliskim spotkaniu z zaniedbanym kominkiem Dziurawego Kotła? A może jego ogólnej, magicznej osobowości? Wiedział tylko, że jeśli jeszcze jeden taksówkarz pośle mu znaczące spojrzenie i uśmieszek, puszczą mu nerwy.
Kątem oka zezując na ściśniętą w przepoconej dłoni pomiętą mapę Londynu, Bubuś skręcił w deptak ciągnący się między dwoma kamienicami. Przejście było wąskie i ludzie, którzy nie zdołali uskoczyć przed kufrem, otrzymywali na pamiątkę równiutki szlaczek kółka na wypolerowanym bucie. Kilka przekleństw dalej zatrzymał się. Postawił kufer na ziemi, rozmasował bolącą rękę i poczochrał czarną czuprynę, by wpuścić do niej trochę powietrza.
Pogmerał chwilę w kieszeni dżinsów i wygrzebał stamtąd ogryzek kartki, na którym ledwie dał się odczytać, naskrobany ołówkiem, rządek numerów. Przystąpił do drzwi jednej z klatek i wystukał właściwą kombinację na domofonie. Zamigało zielone światełko i rozległ się ochrypły głos:
- Transport zagraniczny. Pan umówiony?
- Mam numerek. Szesnaście.
Drzwi zabrzęczały. Bubuś chwycił rączkę kufra i pchnął je zadkiem, przy wtórze posapywań i przygryzania wargi, wciągając ważące chyba z tonę cholerstwo na schodek i dalej przez próg. Niemal natychmiast znalazł się w przestronnym, jasno oświetlonym korytarzu. Radosne i kolorowe plakaty na ścianach oferowały usługi rozmaitych czarodziejskich biur turystycznych. Nieco dalej, widać było obite materiałem dźwiękoszczelnym drzwi. Wisiała na nich skromna tabliczka "Biuro teleportacji międzynarodowej". Poniżej ktoś przykleił kartkę "Proszę czekać na swoją kolej". Jeszcze niżej natomiast, tłustym drukiem, stało: "Przyjmujemy poza kolejnością: osoby które ukończyły dziewięćdziesiąt lat, matki z małymi dziećmi, wdowy, sieroty, ofiary wojny z Voldemortem, weteranów wojny z Voldemortem, osoby odznaczone Orderem Merlina lub Orderem za Szczególne Zasługi dla Czarodziejskiej Anglii, niepełnosprawnych wraz z opiekunami, wysokich pracowników Ministerstwa i ich rodziny oraz Aurorów w godzinach pracy." Jeszcze niżej, wersalikami i dużą czcionką: "Teleportacja międzynarodowa to długi proceder. Prosimy o cierpliwość. Prosimy o nierzucanie przekleństwami." Zaś na samym dole, na czerwono: "Wiedźmom-zachwalaczkom dziękujemy. Ankieterów teleportujemy na Antarktydę."
Gdy Bubuś przeczytał to wszystko, okazało się, że na białych emaliowanych krzesełkach nie zostało już żadnego wolnego miejsca. Najbliższe zajmowała wychudzona czarownica o minie sępa, który złamał sobie dziób próbując ogryźć kościotrupa. Kierowała tę minę, Merlin wie dlaczego, na biednego Bubusia. Ten dyplomatycznie odwrócił się plecami i przycupnął na swoim kufrze. W tej chwili zorientował się, że wciąż trzyma pod pachą tweedową marynarkę. Cisnął ją na kufer i ze zrezygnowanym westchnieniem schował twarz w dłoniach.
To był ciężki dzień.
**
- A ty wciąż się mocujesz z kufrem, Al?
Tata był jedyną osobą w domu, Hogwarcie i na całym świecie, która nie nazywała go Bubkiem ani Bubusiem. Nie wiedział dlaczego, nigdy o tym ze sobą nie rozmawiali.
- Ciotka obdarowała mnie kolejnym balastem - poskarżył się Bubuś. - Nie wiem, co z tym zrobię, chyba sobie pod głowę podłożę, bo poduszka to już mi się nie zmieści.
- Nie pomyślałeś o zaklęciu zmniejszającym?
Bubuś podrapał się z zakłopotaniem w głowę.
- Moje są permanentne - wyjaśnił.
Harry uniósł brwi.
- Jak to... Permanentne?
- To nie moje słowa, tatku, to profesor Flitwick je tak nazwał. W praktyce to znaczy tyle, że potem nikt nie mógł tego z powrotem powiększyć. Nikt, to znaczy nawet profesor. McGonagall też próbowała. Wszyscy okropnie kręcili głową nad tą nieszczęsną gruszką. W końcu profesor Hagrid niechcący zgniótł ją łokciem.
- Ale... Dlaczego?
- A ja wiem? Profesor Flitwick tylko załamał ręce i powiedział, że u mnie magia jakoś źle działa. To mnie oświecił. - Bubuś uśmiechnął się gorzko. - Sam o tym wiem, już od pierwszej klasy.
- Może jeszcze nie znalazłeś czegoś, w czym byłbyś dobry.
- Znalazłem. Zielarstwo - rzekł ponuro Bubuś. - Prędzej mnie rozszczepi niż zostanę tu i będę sadził róże.
- Hm... Mogłeś mi wcześniej powiedzieć, sprezentowałbym ci kufer z czarodziejską przestrzenią.
- Poradzę sobie.
Harry wyglądał jakby głęboko nad czymś debatował. Wreszcie wyciągnął różdżkę.
- Pokażę ci w takim razie coś, co może pomóc. Trzask i zamknięte!
Kufer podskoczył, nadął się, huknęło zamykane wieko. Kliknęły wskakujące na miejsce zatrzaski i bagaż wrócił do swych normalnych wymiarów.
- To jest zaklęcie? - zdumiał się Bubuś. - Żadnej skomplikowanej łaciny?
- Ano. Jedno z najpożyteczniejszych jakie znam, zaraz obok "Chłoszczyć!".
- Gdzie ty je wygrzebałeś? Ktoś cię nauczył?
- Ano, ktoś. - Harry wyszczerzył zęby. - Ktoś, kto też miał widocznie za ciasno w kufrze. Ale nie przyszedłem tu, by rozmawiać o zaklęciach. Chciałem cię ostrzec, że na dole czeka na ciebie komitet pożegnalny...
- Harry! Bubusiu! Gdzie jesteście? Wszyscy czekają! - dobiegł ich z dołu przenikliwy alt babci Molly.
Przedstawiciele dwóch pokoleń spojrzeli na siebie.
- Jakieś ostatnie słowa? - spytał Bubuś.
- No nie wiem. - Harry zmarszczył brwi w namyśle. - Ubieraj się ciepło i uważaj na niedźwiedzie polarne?
Bubuś wybuchł śmiechem.
- Dzięki, tatku. Schodzimy?
Na dole gęsto było od głów. Wszyscy nagle chcieli się z Bubusiem pożegnać. Jego pierwszą myślą była ucieczka z powrotem do pokoju, ale w końcu, pomyślał, może znieść jeszcze chwilę rozczulań dla całego roku wolności.
Po chwili był prawie pewien, że jednak nie zniesie. Najpierw musiał ścierpieć kolejny uścisk Molly, przy którym spotkanie z niedźwiedziem polarnym było prawdopodobnie fraszką. Gdy już się jej wymknął, purpurowy ze wstydu i wycałowany w miejscach, w których żaden szanujący się dorosły facet całowany przez swoją babkę być nie powinien, otoczyła go zgraja dorosłego kuzynostwa. Niedorosłe, na szczęście dla jego nadszarpniętych nerwów, miało przed sobą jeszcze tydzień kiblowania w Hogwarcie.
- Jesteś wariatem, Bubciaku, jesteś cholernym wariatem. Masz tam nam nie umrzeć, zrozumiano? - Ted Lupin potrząsał fioletowo-srebrną grzywą i poklepywał go przyjaźnie po plecach. Cholera, jasne, że próbował być miły. Ted zawsze próbował być miły. Ale Bubuś lubił ten kolor włosów, kiedy miał pięć lat. To było trzynaście lat temu!
- On nie umrze. Będzie nam pisał co tydzień listy. Oczywiście, że będziesz pisał? Bo jak nie, to polecę tam i osobiście złoję ci skórę!
Rose Weasley wpatrywała się w niego tymi swoimi strasznymi, na wskroś przenikliwymi oczami. Bubuś przytaknął słabo, bo co miał zrobić? Powinien pomyśleć wcześniej o zabraniu kilku dodatkowych rolek pergaminu.
- Weź mnie na rączki! Weź na rączki księżniczkę!
Coś szarpało go za sweter. Bubuś spojrzał w dół, na wykrzywioną w podkówkę buzię i zachodzące łzami błękitne oczka Joasi Marlenki. Najstarsza pociecha Teda i Wiktorii Lupinów, częściowa wila i metamorfomag, a poza tym według niemal całej rodziny ze wszech miar istota genialna, była dla Bubusia skaraniem boskim. Z jakiś, bliżej niewyjaśnionych powodów, upatrzyła go sobie za cel swych afektów. I, choć miała zaledwie pięć lat, już zapowiedziała, że wyjdzie za niego za mąż. Bubuś mógłby uciec na biegun tylko z jej powodu.
- Może potem, dobrze? - zaproponował jej Bubuś.
- Hej! Tak się nie traktuje narzeczonej!
Puchon otrzymał w zamyśle nokautujący cios w prawy bok.
- A tak się narzeczonego traktuje, co, zarazo?
Interwencja George'a Weasleya uratowała jego zdrowie, a może i życie. Wujo chwycił małą zołzę i przyciągnął do siebie, po czym bezlitośnie poczochrał jej blond fryzurę. Wyrwała się z piskiem i ukryła za spódnicą mamy.
- Chodź tu braciszku. - James odciągnął go na bok, gdzie z tajemniczą miną czekał już na niego wujek Ron. George dołączył do ich małej grupki, na wstępie dając Bubusiowi kuksańca, który nieomal posłał go na ścianę. Bubuś odsunął się dyskretnie, wujo był zawsze nieprzewidywalny.
- Mamy dla ciebie prezent - oznajmił uroczyście wujek Ron.
- Ojej, następny? - Bubuś podrapał się z zakłopotaniem w głowę i spojrzał w kierunku sofy, na której walał się cały stos jaskrawo i szeleszcząco opakowanych podarunków. Niektóre miały niepokojące kształty.
- To nie będzie harpun na foki - zastrzegł George.
- Ani namiot wielofunkcyjny - dodał Ron.
- To nawet nie będzie prenumerata "Playwitcha".
Bubuś bał się o kierunek, w którym zmierzała ta konwersacja.
- Nie, to coś znacznie lepszego.
- Świeżutko z naszego sklepu, całkiem w prezencie, nie zapłacisz ani knuta.
Niespodziewanie, Bubuś stał się posiadaczem kwadratowej paczki, szczelnie owiniętej w papier z emblematem Magicznych Dowcipów Weasleyów.
- Aha. Dzięki - odparł nieprzekonany Bubuś.
Jak w jakimś transie, kontynuował swe pożegnania. Już nie bardzo wiedział z kim się obściskał, a z kim jeszcze nie. Automatycznie dziękował, uśmiechał się i w głębi swego bubusiowego jestestwa marzył, by ten horror się skończył. Wreszcie, krewni i znajomi jeden po drugim zaczęli się żegnać i wychodzić. Został tylko wymęczony do cna Bubuś i najbliższa rodzina.
Bubuś popatrzył tępo na wręczoną mu właśnie przez dziadka tweedową marynarkę.
- Dzięki temu wtopisz się w tłum, to taki typowo angielski ubiór - powiedział Artur Weasley. - Do Biura Teleportacji Międzynarodowej jest kawał drogi i żadnych magicznych połączeń. Mówią, że to obrona przed terroryzmem. Poradzisz sobie?
- Na pewno się nie zgubię - zapewnił go wnuczek.
- Już zapakowałam ci całą resztę i jeszcze prowiant na drogę dorzuciłam... Tata jakoś poradził sobie z zamknięciem kufra.
- Eee... Dzięki, mamo.
Na koniec tego całego cyrku otrzymał jeszcze jeden uścisk i dwa mokre całusy w policzki od rodzicielki.
- Baw się dobrze, synku. - rzekła na odchodnym Ginny. Porwana jakąś nagłą chwilą czułości, gdy tak patrzyła jak jej mały Bubuś staje w środku kominka razem z kufrem, chlipnęła i wysuszyła oczy rąbkiem chusteczki. - I nie zapomnij o nas!
- Na pewno nie zapomnę, mamo. Was się nie da zapomnieć.
Strzeliły zielone płomienie. I Bubuś rozpoczął swą podróż.
**
Bubuś wzdrygnął się. Tak, na całe szczęście to już była przeszłość. Przyszłość czekała na niego tam - w Finlandii. Tak podbudowany na duchu, sięgnął do kieszeni kurtki i wymacał tam niewielki tomik rozmówek angielsko-fińskich. Między kartki wciśnięty był list pożegnalny od Lily, wściekłej, że nie może osobiście wyekspediować starszego brata. Schował go na potem. Przyjrzał się uważnie pierwszej z brzegu frazie. Z której strony by ją zaatakować? Mgliście pamiętał, że kiedyś ktoś mu powiedział, że Fińczycy dużo czasu poświęcają samogłoskom.
- Niiiiiiminiiiiiiiii ooooooooooon Albus - rzekł więc, pełen wiary w swe lingwistyczne umiejętności, Bubuś.
To było łatwe, pomyślał. Pogrążony w lekturze, spróbował poszukać czegoś trudniejszego.
- Pjujujukoooooo kjukaaaaaaaaaan taaaaaaaaaallaaaaaa englaaaaaantiiiiiia* - powiedział Bubuś, napawając się brzmieniem słów.
- Dziecko, ty się dobrze czujesz? - spytała jakaś zatroskana matka z trójką chichoczących pociech.
- Hajajaaaaaaaaaaaa - rzekła jedna z pociech, skacząc po krześle i wymachując łapami. Druga zakwiczała i powtórzyła za bratem.
- Bajajaaaaaaaaaaaaaaaa!
- Dwa jajaaaaaaaa!
- A ja mam cztery jajaaaaaaaaaaa!
- Wielka fajaaaaaaaaa!
- Pod ogonem testralaaaaaaaaaaaaa!
Długą chwilę zajęło matce ich uspokojenie.
Bubuś zaczerwienił się i zatrzasnął rozmówki. Może lepszym pomysłem było poćwiczenie tego w samotności. Z drugiej strony, śmieszny język ten fiński. Tyle czasu marnowali na wypowiedzenie każdego słowa...
Bubusia niespodziewanie na nowo zaczęły ogarniać wątpliwości. A co, jeśli rzeczywiście sobie nie poradzi? Jeśli prorocze okażą się słowa całej rodziny? Jeśli cholerna bubusiowatość w najmniej odpowiednim momencie wychyli zza kołnierza swój różowy łeb i popsuje mu plany?
Ale nie. Musiał sobie poradzić. Nie było innej możliwości. Bubuś już dawno postanowił, że nareszcie musi coś zrobić ze swoim utytłanym na buzi czekoladą życiem. Dokładnie nawet pamiętał, kiedy naszła go ta ochota...
* Nimeni on Albus. - Mam na imię Albus.
Puhuuko kukaan täällä englantia? - Czy jest tu ktoś kto mówi po angielsku?
**
- Panie Potter...
Profesor McGonagall była znana z niewzruszonego spokoju, nie ważne jak nieprawdopodobnym ogromem idiotyzmu wykazał się właśnie jej uczeń. Ów spokój i wewnętrzna równowaga promieniowały również i teraz z jej potępiającego spojrzenia, mierzącego młodego Puchona znad okularów. Bubuś znał ten typ spojrzenia. Gdy profesorka tak patrzyła i patrzyła, w jej myślach lęgły się różne obrazy. Czasami był tam Chłopiec Który Skopał Tyłek Voldemortowi, innym razem największy czarodziej dwudziestego wieku, jeszcze innym pewien nauczyciel eliksirów, który po godzinach zasuwał w ramach rozrywki jako podwójny szpieg. I kiedy tak się patrzyła i patrzyła, a owe obrazy przeskakiwały niczym slajdy, wiedział, że zastanawia się, co z nim samym jest nie w porządku.
- I co pan najlepszego narobił, panie Potter?
Bubuś zerknął lękliwie przez ramię. Cała klasa Puchonów kuliła się pod ścianą. Szlak do drzwi usiany był strzępkami pergaminu, wiórami i kawałkami krzeseł. W samych drzwiach widniała sporej wielkości, nieregularna dziura.
- Ale ja... Ja chciałem tylko...
- Teraz niech pan to goni.
- A-ale...
- Pan to zrobił, prawda, panie Potter? No to goń to pan!
Bubuś zadygotał. Chyba nie chciała, żeby on, Puchon i najbardziej niefortunny piątoklasista sezonu, szedł, tak sam, i neutralizował ten wir zniszczenia? Owszem, on go wyprodukował, ale przecież zrobił to nieświadomie! Był całkowicie, ale to zupełnie pewien, że dobrze wyszło mu zaklęcie przemiany żółwia w myszoskoczka. Wielokrotnie przećwiczył je tego ranka w swym dormitorium, by mieć pewność, że tym razem nic nie schrzani.
- Może jakiś odważny gryfon się znaj...
- Migiem! Już tu pana nie ma! A może woli pan szlaban do końca roku szkolnego?
Oj, cienko było. Wyglądało na to, że naprawdę nie miał wyboru. Ściskając różdżkę w trzęsącej się zdradziecko dłoni, szybkim krokiem wymaszerował za drzwi. Po ich zatrzaśnięciu, nie omieszkał zerknąć przez wielką dziurę. Puchoni powoli wracali na swoje miejsca. McGonagall siedziała przy biurku, a na jej twarzy pojawił się na chwilę wyraz jakiejś bezradności, czy może żalu, kiedy patrzyła na jego zwyczajowe miejsce. Po chwili jednak otrząsnęła się widocznie, gdyż zaczęła besztać jednego z Puchonów za przekształcenie żółwia we flakonik. Całkiem ładny, można by dodać.
Bubuś zaraz po skręceniu za róg zboczył do najbliższej toalety, gdzie ulżył równie zestresowanemu jak on pęcherzowi. Gdy tak wpatrywał się w zielonkawe kafelki, przed jego oczami znów pojawił się wyraz twarzy McGonagall. Uświadomił sobie, że w jakiś sposób go to zabolało, jeszcze nigdy nie widział, żeby profesorka patrzyła się tak na któregokolwiek z uczniów. Poirytowane spojrzenia, te dostawał często. Drwiące, też. Niemal był do nich przyzwyczajony. Ale ten... ból?
Merlinie, ja naprawdę muszę być żałosny, pomyślał Bubuś.
I nagle zakiełkowało w nim dziwne uczucie, gniewne i wzniosłe jednocześnie. Już nie chciał tak dłużej. Bycie przytulanką rodziny i krzyżem pańskim nauczycieli już mu nie wystarczało. Od zawsze wszystkim bubusiował, ale przecież stać go było na coś więcej.
I tak, ni stąd ni zowąd, Bubuś zapragnął stać się kimś lepszym. Najlepiej lepszym od wszystkich trzech jego imienników razem wziętych.
Podniesiony na duchu tym postanowieniem, raźniejszym krokiem ruszył na spotkanie z trąbą powietrzną własnej produkcji. Podążanie jej szlakiem wcale nie było takie trudne, gdyż zostawiała za sobą trudny do pomylenia ślad, w postaci walających się zgniecionych kawałków zbroi, poszarpanych arrasów, kilku wybitych okien i niemałej liczby przerażonych portretów.
- Widziałaś to, Cerynio? - szepnęła do sąsiadki arystokratyczna czarownica w białym haftowanym czepku na głowie, przyciskając jednocześnie do ust chusteczkę nasączoną solami trzeźwiącymi.
- Och, Florencjo! Te dzieciaki są coraz gorsze! Żadnych manier, powiadam...
- Przepraszam - Bubuś zwrócił się do posągu, który właśnie na klęczkach poszukiwał własnego nosa. - Czy nie widział pan może...
Marmurowy palec bez słowa wskazał przed siebie, tam, gdzie znajdowała się klasa zaklęć. Bubuś pognał, modląc się, by nie było za późno.
Drzwi klasy były wyważone z zawiasów. W środku panował niemożliwy do opisania burdel. Cały piąty rocznik Ślizgonów wpatrywał się w punkt, gdzie stał dostojny i obecnie lekko nadgryziony regał z księgami magii. Niektórzy mieli w rękach różdżki, lecz większość z tych różdżek była w stanie, można by rzec, szczątkowym. Profesor Flitwick na jego widok został wyrwany z osłupienia.
- To twój zwierzaczek, chłopcze? - zapytał Bubusia.
- Yyy... No, tak jakby ja go... stworzyłem - przyznał się skruszony Puchon. - To był wypadek, przysięgam! - dodał szybko.
- To naprawdę twoje, Potter? - spytał Skorpiusz Malfoy dziwnie cienkim głosem.
- Zobacz, co zrobiłeś mojej różdżce, moim podręcznikom i nowej torbie ze smoczej skóry! - Uniósł wysoko do góry poharataną własność, z której wystawały równie poharatane rogi dwóch podręczników, wydanie kolekcjonerskie, sądząc po złoconych brzegach kartek. - Oddasz mi każdego galeona, zobaczysz!
- Ja zaraz to wszystko naprawię! - obiecał pospiesznie Bubuś. - Dajcie mi tylko chwilę!
Schylił się i zajrzał pod regał. Z panującego tam półmroku łypały na niego wrogie ślepia. Trzy pary, o ile mógł osądzić.
- Dobra żabcia - powiedział, zbliżając się o krok. Jego serce szaleńczo waliło w piersi. Ślepia nawet nie drgnęły. - Chodź do tatusia...
- Chłopcze, może jednak zawołamy profesora Hagrida? - zaproponował zaniepokojony Flitwick. - On się nim dobrze zaopiekuje...
Bubusia przez chwilę pociągała ta propozycja. Pociągała niewymownie. To, co czaiło się pod regałem z pewnością było złe. Wtedy jednak chłopiec usłyszał rzucony mimochodem komentarz Hiacynta Notta, którego James nazywał Wiecznie Uśmiechniętym Kwiatuszkiem w Tyłku Malfoya.
- To ma być żaba, Potter? Nie chcę wiedzieć, co byś wyczarował ze szczura, niedorajdo. Ta szkoła jest za krucha dla ciebie.
I Bubuś przypomniał sobie wtedy, że miał być przecież lepszy.
- Poradzę sobie - zapewnił Flitwicka. Ten miał najwyraźniej chwilę zwątpienia.
- Naprawdę, to nie najrozsądniejszy pomysł...
- Poradzę sobie! - powtórzył twardo chłopiec.
- Bubuś Smarkuś kontra krwiożercza ropucha! Kto obstawia? - rozległ się za jego plecami teatralny szept Malfoya.
- Panie Malfoy, minus dziesięć punktów dla Slytherinu! Ładnie to tak śmiać się z kolegi?
Bubuś udał, że nie usłyszał Ślizgona. Wziął głęboki oddech dla uspokojenia nerwów i przyklęknął. Ślepia zamrugały i spod kredensu doszło coś, jakby warkot albo chrupanie.
- Dobry zwierzaczek, no chodź, nie zrobię ci krzywdy... - zachęcał dalej Bubuś, cały czas nieprzekonany, by skłanianie tego czegoś do wyjścia było najlepszym pomysłem. Ale, wnioskując z opłakanego stanu różdżek niektórych Ślizgonów, rzucanie zaklęciami było pomysłem zdecydowanie do bani.
Na czworakach, poczynił dwa ostrożne kroki. Gdy to coś zasyczało, przypadł do ziemi, czując jak koszula na jego plecach zaczyna nasiąkać potem. Spojrzał w trzy pary ślepi. Zawsze miał całkiem niezłe oceny z ONMSu, bo zwierzaki nie miały do niego wątów jak do niektórych Ślizgonów, których nie będzie wymieniać z imienia i dawały się pogłaskać, nakarmić, a czasami nawet i zważyć. Ale był pewien, że tego akurat stwora nie przerabiali. O ile mógł dojrzeć w mroku, to coś wyglądało jak trzygłowe żabsko z pancernym ogonem. Kto mógł zgadnąć, co może sobie myśleć coś takiego?
- Cip! Cip! - spróbował Bubuś.
I wtedy to coś się na niego rzuciło.
Nie dało mu nawet ułamka sekundy na zorientowanie się w sytuacji czy wymyślenie jakiegokolwiek planu obrony. Nawet nie zdążył wrzasnąć. Po chwili stwór maltretował go ze wszystkich stron, szarpiąc i obijając o podłogę. Bubuś walczył jak mógł, ale za każdym razem gdy próbował uchwycić paskudztwo, ono już znajdowało się zupełnie gdzie indziej. Wreszcie, jego palce przypadkowo trafiły na śmigający ogon i chłopiec, wydając z siebie na wpół umęczony, na wpół tryumfalny jęk, oderwał stwora od dolnych partii swej osoby.
Jego szata była w strzępkach, jego ego wykończone. W wyciągniętych rękach trzymał z trudem uchwycone zwierzę. Skrzeczało przeraźliwie i rozszarpywało mu rękawy. Na szczęście, z jakiś powodów jeszcze nie dobrało się do ciała.
Jego siły jednak szybko się wyczerpały i zwierzę wyrwało się z uścisku. Może jakiś dobry duch zlitował się nad Bubusiem, a może i sam stwór był już zmęczony. W każdym razie, nie zaatakował go ponownie. Usiadł mu tylko na brzuchu, sapiąc, trzy wilgotne jęzory wywalone z żabich pysków. Z tej perspektywy wyglądał jeszcze gorzej.
- Zdejmijcie to ze mnie! - poprosił Bubuś, wpatrując się z przerażeniem w zoologiczny okaz.
- Chyba cię lubi, Potter! - zadrwił Nott. - No nie gap się tak, do serca go przytul!
- Petrificus totalus! - Flitwick jednym zaklęciem zakończył zabawę. - No, panie Potter, wszystko w porządku? Może się pan podnieść?
- Myślę... Myślę że tak. - Bubuś z trudem dźwignął się na nogi, strząsając z siebie stwora. Zachwiał się, ale ustał. Poprawił to, co zostało z jego szaty i przeczesał palcami czuprynę. Też była w kilku miejscach nadgryziona. Uśmiechnął się zakłopotanym, bubusiowym uśmiechem. - Yyy... Obiecuję, że to się już nie powtórzy?
- Oj, panie Potter. - Flitwick potrząsnął głową. - I znowu mam panu uwierzyć, panie Potter?
W tylnych rzędach, Malfoy głośno opłakiwał zwłoki swej różdżki, raz po raz wtrącając zawoalowane pogróżki o temacie potterowym. Stella Wenclehouse nieudolnie próbowała pocieszyć niepocieszonego arystokratę.
- Nie przejmuj się, Skorpi. W tym sezonie dziury są w modzie...
**
Ktoś stuknął Bubusia laską w kolano, wyrywając go z kręgu rozmyślań. Pomarszczona i bezzębna staruszka wpatrywała się w niego intensywnie.
- Chłopcze, mówię do ciebie!
Bubuś pomyślał, że pewnie, zwyczajem starszych ludzi, che by ustąpił jej miejsca. Ale to był przecież jego kufer. Zasady grzeczności też miały chyba jakieś granice, prawda?
Z drugiej strony, pomyślał zerknąwszy na drzwi do gabinetu, ona na sto procent miała pierwszeństwo. Nie trzeba było dużych zdolności matematycznych, by wywnioskować, że posiada już ponad dziewięćdziesiąt wiosen. Ale jak jej to powiedzieć? Bubuś miał dylemat. Można było zasugerować, by przeczytała to co wisi na drzwiach, ale kobiecina pewnie miała kłopoty z oczami.
- Yyy... Panie pierwsze? - rzekł, kłaniając się kurtuazyjnie i wskazując dłonią wejście do biura.
- Chłopcze, ja tu czekam na resztę mojej grupy wycieczkowej "Siedem dni szaleństwa na Bahamach". A ty masz numer szesnaście?
- No... Tak. - rzekł zbity z tropu Bubuś.
- No to idź już, idź! Wywołali cię! Nie chcesz chyba przegapić kolejki? O, George przyszedł!
Z szerokim, bezzębnym uśmiechem podreptała na boczek, gdzie siwiuteńki i równie pomarszczony czarodziej, opalony na ciemny brąz i ubrany w szorty i słomkowy kapelusz, wdał się z nią w żywą rozmowę. Zaciekawiony Bubuś przez chwilę przysłuchiwał się dyskusji na temat modnej ostatnio dyscypliny sportu wodnego zwanej snifsurfingiem, mającej jakiś związek ze smoczą śliną i naprawdę dużą prędkością.
Drzwi otworzyły się i wyjrzał zza nich urzędnik o zniesmaczonej twarzy i zaspanych oczach.
- Numer szesnaście to istnieje? - spytał, z lekką doza irytacji.
- Ja? Jasne, że istnieję! - wykrzyknął spanikowany Bubuś, łapiąc za rączkę kufra. - Już zaraz zaistnieję!
Coś, niespodziewanie, zatrzymało go. Obejrzał się do tyłu i zobaczył, że z jego bagażu zwisa jedna rozbawiona sztuka rodzeństwa. Druga, chichocząc i zapowietrzając się, uczepiła się szaty brata.
- Jajaaaaaaaaaaaa! - pisnęła. - Mam jajaaaaaaaaaa! A ty masz jajaaaaaa?
- Krzysiu! Marcysiu! - wykrzyknęła ich wzburzona matka. - Zostawcie pana w spokoju!
- A co, chcesz zobaczyć? - odgryzł się poirytowany Bubuś, zapominając na chwilę, gdzie się znajduje.
W korytarzu zaległa niezręczna cisza. Bubuś uświadomił sobie, że właśnie złożył nieletniemu niemoralną propozycję. Zatroskana matka bachorów wyglądała, jakby za chwilę miała zemdleć.
- No to ja już sobie pójdę... - wymamrotał zaczerwieniony po same czubki uszu Puchon. Szarpnął kufrem i dwójka prześladowców odpadła od niego jak dojrzałe gruszki.
Urzędnik przepuścił go i zatrzasnął za nim drzwi. Jego mina nie zmieniła się ani na jotę.
CDN
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Andromeda Mirtle
Dołączył: 27 Gru 2006
Posty: 616
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: z Rembertowa
|
Wysłany: Śro 12:29, 12 Lis 2008 Temat postu: |
|
|
Biedny Bubuś... Ciekawe, co z tego wszystkiego wyniknie
Nie śmiałam się na cały głos, bo siedzę w "wirtualnym dziekanacie" i nie chcę zwracać na siebie nadmiernej uwagi. Wydawałam tylko trochę dziwnych dźwięków
Fajne. To kiedy jakiś ciąg dalszy?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Leonette
Dołączył: 30 Lis 2007
Posty: 6
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: z dalekiego świata
|
Wysłany: Pią 20:21, 14 Lis 2008 Temat postu: |
|
|
Kontynuacja oto i jest
Odcinek dedykuję Andy Mirtle. Pytałaś mnie jakieś sto lat temu, czy napiszę jeszcze kiedyś coś o starym Teo. Oto dowód, że o twym pytaniu nie zapomniałam.
**
Rozdział trzeci: W którym nasz bohater podróżuje i, jak to w podróży bywa, poznaje ludzi z różnych stron.
Brutalne zderzenie z rzeczywistością nastąpiło w Oulu, mieście portowym i uniwersyteckim Zatoki Botnickiej, północnej macki Bałtyku.
Wyobraźcie sobie, drodzy czytelnicy, czteroletniego blondynka, podskakującego sobie beztrosko chodnikiem. W główce tego niewinnego stworzenia zalęgła się myśl: Czy to ptak? Czy to samolot?
Nie, to był Bubuś. Lotem kormorana przefrunął tuż przed nosem szacownej matki czterolatka. Po chwili, z trudem gramolił się z kupy brudnego piachu, w której wylądował, cały czas wylewnie przepraszając zbulwersowaną kobietę. Jeden z grupki studentów, także użytkowników chodnika, podstawił Bubusiowi pomocną nogę. Po czym zaczął wylewnie przepraszać, z tym, że po fińsku. A przynajmniej Bubuś miał nadzieję, że to były przeprosiny.
Jak do tego doszło? Ano, drodzy czytelnicy, tak.
Bubuś liczył na odmienność. Co więcej, Bubuś łaknął tej odmienności. Wszystko, co europejskie kojarzyło mu się z rodzinką i myzianiem. Dlatego też doznał sporego rozczarowania, gdy okazało się, że w Helsinkach skośnookich, przyjaźnie uśmiechniętych Finów w reniferowych czapach akurat zabrakło.
Oulu pod tym względem nie wybijało się ponad swego południowego sąsiada. Jasnowłosy, do bólu europejski urzędnik spoglądał na Bubusia z miną pełnej dystansu uprzejmości. Spoglądał tak zza wypolerowanego sosnowego biurka, na którego błyszczącej powierzchni pojawiały się i znikały jakieś błękitne cyferki. Tuż za nim, wtopiona w ścianę ze sztucznego lodu, obracała się powoli klepsydra, przypominająca petentom o umykającym czasie.
— Nie mówię po fińsku… — rzekł na samym wstępie Bubuś wielce przepraszającym tonem.
— Nie szkodzi. Poproszę o pana nazwisko i cel podróży.
— Albus Potter z Londynu do Inari przez Amsterdam, Hamburg, Kopenhagę, Sztokholm, Helsinki i Oulu – wyrecytował Bubuś, szalenie zdenerwowany faktem, że tak daleko od domu ludzie nadal mówili do niego w ojczystym języku.
Podsunął urzędnikowi świstek ze swoimi danymi i skrzyżował palce pod biurkiem. Jeszcze jeden, jedyny skok… I mogą go pocałować w nos. Koło podbiegunowe oznaczało wolność. Dziewiczą. Oszałamiającą. Od czubka głowy do końca stóp przeniknął Bubusia rozkoszny dreszcz…
— Pana świstoklik jeszcze nie jest gotowy.
Bubuś wytrzeszczył oczy. Po pięciu godzinach podróży, z których jedną spędził miotany magią we wszystkich kierunkach świata, a cztery wystał w kolejkach, puchaty nastrój odszedł go całkiem. Co? Jak? Jak to niegotowy? Klient to on prawda? Klient nasz pan… Oni go lekceważą! Te marne urzędniczyny nie spełniają jego oczekiwań! On im zaraz… zaraz…
— Napiszę zażalenie! Wysłałem wam plan w zeszły wtorek!
— Zamówienia na nietypowe świstokliki realizujemy w przeciągu czternastu do dwudziestu jeden dni od otrzymania zgłoszenia.
— Co? – zdumiał się Bubuś. Jakaś przeraźliwa niekompetencja pchała się tu drzwiami i oknami i tańczyła sambę na blacie. – Nikt mnie o tym nie poinformował!
— Ależ oczywiście, że poinformował – zapewnił go usłużnie urzędnik. – Wysłaliśmy panu broszurę, w której wszystko było wyjaśnione. Nie zdał pan sobie sprawy, że skoro Inari nie ma na liście miast, to jest ono nietypowym celem podróży?
W skołowanym i przemęczonym mózgu Bubusia myśli błądziły dziwnymi ścieżkami. Czternaście minus sześć… Osiem? Gdzie? Na ławce w parku? Zimno było… No, ale miał futro z niedźwiedzia. Co jeść… Renifery? Na surowo? Idioto! Masz mnóstwo pieniędzy! Tak, na razie ma. Ale jeśli nie dotrze na czas, to może się pożegnać z nauką Starej Magii. Do Londynu nie wróci za żadne skarby! Ale, na ile wystarczy mu zawartość sakiewki? Ciekawe, czy potrzebują pomocy w sprawianiu reniferów...
— Dlaczego mi to robicie? – spytał płaczliwie Bubuś. – Niszczycie mi życie!
— Proszę się nie martwić – pocieszył go urzędnik. – Proszę sobie obejrzeć Oulu. To miasto możliwości.
**
— Miasto możliwości? – zagadnął go jakiś późny urlopowicz, z pochodzenia stary Angol, jak powiedział o sobie z dumą. – Ano, śledzie nieźle brały w tym roku, nie można narzekać. Nie można.
Bubuś zaniechał bezmyślnego gapienia się w jedną z lodowych ozdób Biura Teleportacji Narodowej. Przedstawiała rybołowa w locie, póki jakiś małoletni czarodziej nie zaczął huśtać się na dziobie. Jednak i bez głowy rzeźba posiadała swoisty wdzięk. Bubusiowi jawiła się jako alegoria jego własnego życia. Skrzydła miał, oleju w głowie zabrakło.
— Śledzie?
— Teraz wybieram się na wakacje do rodziny, czas odwiedzić starą i dzieciaki.
Bubuś zerknął podejrzliwie, oczekując jakiś wypchanych śledziami wiader. Ujrzał jedynie mały kufer.
— A ja utkwiłem w mieście możliwości.
— Finowie lubią pić. Im mocniejszy trunek, tym bardziej raduje się północne serce. Urzędnik też Fin. – Podróżnik popukał się znacząco cybuchem fajki w usiane zmarszczkami czoło. – W tym świecie trzeba czasami kombinować, chłopcze. Na Północy najważniejszy jest ruch. Nie stawaj w biegu, bo kto się zatrzyma, umiera.
Ta światła rada spowodowała, że pół godziny później Bubuś ponownie stawił się przed obliczem urzędnika. Był bliski paniki, nie robił tego nigdy i nie miał pojęcia, z której strony należy się do tego zabrać. Poza tym, w uszach wciąż grzmiały ojcowskie przestrogi, że tego rodzaju czyn jest hańbą ostateczną, świętokradztwem i niezmywalną plamą na honorze. Jednak, do przodu pchała go czysta desperacja i w końcu to ona zwyciężyła.
Spocony i czerwony ze wstydu, wyciągnął zza pazuchy drogą, wysokoprocentową ciecz wyskokową w gustownej butelce. Ustawił ową ciecz na biurku, tuż przed nosem urzędnika. Wydane przez butelkę stuknięcie sprawiło, że Bubuś się wzdrygnął. Bluźniercze słowa z ledwością przeszły mu przez gardło.
— Może dałoby się tę sprawę załatwić szybciej?
Powiedział to głosem tak wątłym, że zakrawało na cud, że urzędnik go dosłyszał. Niestety, efekt okazał się być wprost przeciwny do zamierzonego. Błękitne oczy Fina zmieniły się w dwie bryłki lodu.
— Czy to ma być próba przekupienia urzędnika pańtwowego?
— Yyy… — Bubuś skulił się niczym przerażony puffek. – Ja… No… Życzy sobie pan jeszcze czegoś?
Jeśli istniały jakieś słowa, mogące uratować sytuację, to te wypowiedziane przez naszego bohatera z pewnością do nich nie należały. W dłoni Fina zmaterializowała się różdżka, a on sam zerwał się ze stołka i przyjął postawę bojową.
— Ta zniewaga krwi wymaga! – oznajmił dumnie. – Stawaj pan!
Pod biednym Bubusiem ugięły się dolne kończyny. Słyszał o tym, że w Finlandii, kraju, bądź co bądź cywilizowanym, pojedynki wciąż były dozwolone i stanowiły jeden z tradycyjnych sposobów rozwiązywania sporów. Ale nie oczekiwał, że tak szybko stanie się uczestnikiem jednego z nich. Gdyż nasz biedny Puchon mistrzem pojedynków nigdy nie był.
— A polubownie by się nie dało?
Bubuś zorientował się, że znów palnął głupotę. Fin rzucił mu spojrzenie tak pełne pogardy, że nasz bohater miał ochotę zapaść się pod ziemię. Urzędnik momentalnie przyoblekł się w formalną minę.
— To będzie trzy miesiące więzienia lub tysiąc złotych kokkow grzywny. Pozwoli pan, że wezwę służby porządkowe…
Miał siedzieć za przestępstwo? On, syn pogromcy Voldemorta? Gnić w kiciu z dementorami? Bubuś wyobraził sobie minę ojca, gdyby dowiedział się, że jego syn został złapany na próbie przekupstwa. Wyobraził sobie minę babci… Jego nogom nie potrzeba było dalszej zachęty. Bezlitośnie poganiane przez spanikowany mózg naszego bohatera, rzuciły się do rozpaczliwej ucieczki. Nim zdezorientowany urzędnik zdołał uczynić jakikolwiek gest, Bubuś już był za drzwiami i nawiewał korytarzem w stronę głównego wyjścia. I byłby tam dotarł bez przeszkód, gdyby od strony magazynu nie nadjechał akurat wózek bagażowy, wezwany przez jednego z podróżników. Bubuś wpadł na niego z całym impetem i, odrzucony w bok, zderzył się ze ścianą. Akurat w miejscu, gdzie półprzezroczysty portier zamykał drzwi za kolejnym klientem. Poltergeist, zirytowany, że ktoś właśnie przez niego przeleciał, chwycił Bubusia za kołnierz kurtki i końcówkę podróży bohater odbył lotem. Wycieczka zakończyła się w wyżej wspomnianej kupie piachu. Kufer Bubusia, który niebawem do niego dołączył, nie miał tyle szczęścia.
Najważniejsze, to być w ruchu, pomyślał ironicznie nasz bohater.
**
Niedoszły podróżnik wlókł swe poturbowane ego czystymi uliczkami Oulu. Jego kufer kuśtykał za nim na pokrzywionych kółkach. Miasto możliwości mrugało doń radośnie szybami z pomalowanych na pastelowe kolory domów i kamienic. Każda trawka i liść błyszczały tak, jakby za rogiem czaiła się armia ludzi ze ściereczkami do polerowania. W tym otoczeniu Bubuś czuł się jak brudna plamka na śnieżnobiałej koszuli.
Doszedł do tego, że poważnie zaczął rozważać teleportację na azymut. Wyliczył sobie, że kiedy powrót do Anglii oznaczałby stuprocentową utratę honoru, podczas teleportacji donikąd, tylko sześćdziesiąt procent podróżników traciło którąś ze strategicznych części ciała. W przydrożnych kioskach wypatrywał więc pocztówki z okolic Inari.
Błąkając się po mieście, nie zauważył kiedy zboczył na miły oku placyk z trawnikiem i kilkoma ławkami. Machinalnie zajął miejsce. Był tak nieobecny duchem, że początkowo nie usłyszał, że ktoś woła go po imieniu.
— Bubek! Bubek! Co ty porabiasz na tym paznokciu świata?
Sens wypowiedzianych właśnie słów dotarł do naszego bohatera dopiero wtedy, gdy przypieczętowało go braterskie klepnięcie w obolałe już ramię.
— A kto cię tak poturbował? Elfy Świętego Mikołaja?
— Matt? Matt Johnson? To jesteś ty pod tą brodą?
Bubuś przetarł oczy ze zdumienia. Nadmiernie owłosione zjawisko w niczym nie przypominało mu chuderlawego, pryszczatego Puchona o błędnym wzroku i wielokrotnie podzielnej uwadze. W jakimś momencie ostatnich dwóch lat Matt dorobił się potężnej, krzaczastej brody. I mięśni, których nie powstydziłby się niedźwiedź, uświadomił sobie nasz bohater, gdy para rąk pociągnęła go na nogi i zamknęła w miażdżącym uścisku.
— Eliksir na porost włosów! – wykrzyknął radośnie odziany w puchową kurtkę młodzian. – Ten wiecheć lepiej chroni twarz przed mrozem niż wszystkie szaliki świata! Oj, Bubek, ty patałachu, czy wiesz, jak dobrze cię widzieć? Przez sześć miesięcy nic tylko te cholerne żółtki i cholerne renifery i cholerne żarty Kieślowskiego, Bubek, ja tu wariacji dostaję, klepki mi wypadają jedna po drugiej! Ale to już niedługo, zobaczysz, te śmierdzące bestie polecą, ja polecę, ba, nawet Kieślowski poleci na skrzydłach swojego dowcipu! Złośliwa Erynia dała mi go do zespołu, jędza jedna, choć renifery obrabia nieźle. A co u ciebie?
Stary, dobry Matt. Bubusiowi łezka w oku się zakręciła.
— Badasz renifery? – strzelił, ułożywszy sobie trochę w głowie monolog kolegi.
— Ha, chłopie! To cała stacja badawcza, kleks cywilizacji pośrodku wielkiej kupy niczego! Wokół las i hasające łosie, a zaraz za bramą stal, beton, szkło, aparatura i naukowy smrodek! Badamy wszystko, zorzę, śnieg, pływy, pierdnięcia, co sobie tylko zażyczysz! Dwudziestu siedmiu wariatów z całego świata i ja pomiędzy nimi! Zaraz za miastem zaczynają się tereny wypasu reniferów, a my je uczymy latać! Będą fruwać, że hej! My, znaczy ja i Kieślowski, to taki świr zza Odry, gibnięty na całej długości, ale łeb ma nie od parady. Jesteśmy już naprawdę bliscy sukcesu, co prawda destylacja ich łajna się nie powiodła, ale ostatnio po nafaszerowaniu jednego naszą miksturą, trochę się wzniósł! Wyobraź sobie, jaką sławę zdobędziemy, gdy uda nam się zwrócić charłakom ich magię! A może i Mugolom… Ale sza! To sekret najwyższej miary! O! Patrz, co ze mnie za gospodarz! Nie sterczmy tu tak, znam miły bar dwie ulice dalej. Na długo zostajesz?
— Wolałbym nie zostawać. Muszę być w Inari przed północą – zwierzył się Bubuś, wlokąc się za przyjacielem wraz ze swym pokrzywionym kufrem.
— Inari? Chłopie, a na co ci to? Masz mięso do zamrożenia?
— Nie, wybieram się studiować Starą Magię.
Oczy młodzieńca rozbłysły nieukrywanym podziwem. Niespodziewanie Bubuś otrzymał rąbnięcie w plecy zdolne obalić niedźwiedzia, po czym znowu znalazł się w kleszczach miażdżącego uścisku.
— Bubek, mordo ty moja, wiedziałem, że jeszcze będą z ciebie ludzie! Mówią, że nie masz większego narwańca nad Matta Johnsona, ale teraz chylę czoła przed twym obłąkaniem! Chodź, musimy to opić!
— To naprawdę nic takiego. Ja tylko… — wymamrotał nasz bohater, ale Matt już ciągnął go do wnętrza i wielkim głosem wołał o alkohol.
Godzinę, dwa piwa i nadspodziewanie smaczny stek z renifera później, Bubuś skończył swą opowieść. Decyzja o opuszczeniu rodzinnych pieleszy zaskarbiła mu jeszcze większą sympatię Matta, po czym nastąpiło załamywanie rąk nad głupotą łamiącego prawo Bubusia. Matt zrugał go ostro i ostrzegł, by więcej nie wystawiał na próbę praworządności Finów, bo może się tak zdarzyć, że więcej jego kawałków zostanie w Finlandii niż wróci do Anglii.
— I nie znasz tu nikogo? – upewnił się badacz reniferów. – Masz diabelne szczęście, że na mnie trafiłeś. Czarodzieje są tu rzadszym zjawiskiem niż cholerne latające renifery, mówię ci, brachu! Weź ten swój rozklekotany bagaż, zaprowadzę cię do znajomego, to kolejny pieprzony żółtek, ale kominek ma jak się patrzy! Przefiukamy cię na tę lodową bryłę!
Tu nasz bohater zaczął się rozpływać z wdzięczności, dziękując Mattowi w imieniu swego życia, honoru, spokoju ducha i Merlin wie, czego tam jeszcze. Matt opędzał się od tych podziękowań niczym od natrętnej muchy.
— Za co, Bubek, za co? Wiesz dobrze, że my, Puchoni, trzymamy sztamę! Jesteśmy międzynarodową organizacją terrorystyczną, ot co! Odwdzięczyć mi się? Po prostu wpadnij kiedyś do instytutu, najlepiej zanim popadnę w ciężkie szaleństwo. Myślisz, że żartuję? Zobaczysz sam, że na Północy o to nietrudno!
**
Żaden z bywalców tutejszego baru, pijących w skupieniu swe piwa, nawet nie odwrócił głowy na widok wyłaniającego się z pomieszczenia gospodarczego umorusanego młodzieńca. Każdy mieszkaniec czy myśliwy, a w Inari najczęściej byli oni tą samą osobą, wiedział, że w tej wiosce nie zdarzały się zbyt często rzeczy godne uwagi. Obojętność mieszkańców poddawała w wątpliwość użyteczność czaru kamuflującego, choć w trosce o poprawność polityczną czar działał. Czwórka turystów, licytująca się nawzajem rozmiarami złowionych pstrągów, zaciekawiła się co prawda przelotnie nietypowym bagażem przybysza, ale szybko powrócili do przerwanej dyskusji.
Jedyną osobą, która poznała się na charakterze przybysza, był barman, Fin o mongolskich rysach. Przywitał go ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy i podsunął powitalny kufel czegoś błękitnego i lekko dymiącego.
Bubuś napitek przyjął.
Nasz bohater z rozkoszą wciągnął w nozdrza unoszącą się w czterech ścianach baru mieszaninę zapachów Północy. Woniała drewnem, tytoniem, dymem z paleniska i zwierzęcym tłuszczem. Ławy z surowej sośniny, drewniane gonty, jakieś poroża na ścianach… To wszystko było tak oszałamiające i niespodziewane, tak cudownie, niebywale nieangielskie, że Bubuś miał ochotę krzyczeć i śpiewać ze szczęścia i tulić wszystkich i opowiadać im o swej wolności. Cieszył go nawet podejrzany wygląd otrzymanej cieczy. Z czystej radości upił solidny łyk roztworu.
To było tak, jakby zrobiona z lodu kula bilardowa wtoczyła mu się do żołądka. Zakrztusił się, włoski zjeżyły mu się na karku, a zęby zaskwierczały. Gdyby w ostatniej chwili nie objął miłośnie zydla, już lizałby wyszorowaną do czysta podłogę. Uniósł załzawione oczy do barmana, który uśmiechał się powściągliwie.
— Smakował Zmarznięty Merlin? – spytał angielskim, który brzmiał jak klekot maszyny do pisania. – Mistrz wita pana na Północy.
— Hę? – spytał nieprzytomnie Bubuś, chwiejąc się lekko w swej bubusiowatości. Jak z początku miał wrażenie, że jednym haustem pochłonął wszystkie lody Arktyki, teraz zastanawiał się, czy ktoś nie urządził mu w żołądku kuźni piekielnej. – Mi— Miszcz? Mój miszcz?
Barman tylko skinął głową i ruszył obsługiwać innych gości. Bubuś rozejrzał się za wolnym miejscem siedzącym. Potrzebował jakiegoś, jeśli miał przetrzymać resztę nadprzyrodzonego napitku. Miejsc nie brakowało, lecz uwagę Bubusia przykuła ława zajmowana przez szczupłą istotę płci prawdopodobnie żeńskiej. Istota garbiła się nad spożywaną przez siebie cieczą i zasłaniała ją ramieniem tak, jakby chciała ochronić napitek przed złym spojrzeniem. Spod opadających jej na twarz czarnych włosów, widać było zaledwie zarys podbródka. Do głowy Bubusia wpadła nie wiadomo skąd myśl, że jest to wyjątkowo uroczy podbródek, i natychmiast wypadła, pozostawiając naszego podróżnika w stanie lekkiego oszołomienia.
Poza, którą przyjęła dziewczyna, nie zapraszała do zawierania znajomości. Jednak gdy Bubuś zauważył leżący pod nogami podróżniczki niewielki kufer, nabrał pewności, że należała ona do świata magicznego. Co musiało znaczyć, że też przybyła studiować Starą Magię. Chwycił więc swój bagaż i swój napitek i, z nonszalancją dostarczoną mu przez ów niesamowity trunek, usiadł naprzeciwko niej.
Dziewczyna uniosła głowę. Bubuś poczuł nagle gwałtowną potrzebę mówienia.
— Twoje oczy są takie… takie… — wyrzucił z siebie i tu się zaciął. – Brązowe! – dokończył tryumfalnie. Oczytany w literaturze romansowej nigdy nie był.
Jego towarzyszka przekierowała pełne skoncentrowanej nienawiści spojrzenie z niego na jego drinka. Widoczna na jej bladej twarzy niechęć jeszcze się pogłębiła.
Ni stąd ni zowąd, w bubusiowych trzewiach rozszalał się huragan. Nasz bohater czuł się tak skołowany, jakby leciał kominkiem nie kilka minut, lecz kilka dni. Coś bulgotało mu w żołądku i ulatniało się przez nos w postaci bąbelków. W ich aureoli twarz dziewczyny nabrała jakiegoś nieziemskiego wymiaru. Bubuś mrugnął. Bąbelki zamieniły się w małe, tańczące gwiazdki.
— Spierdalaj – rzekła jego towarzyszka.
Ostrym słowem wyrwany z błogiej kontemplacji zjawisk nadprzyrodzonych, Bubuś niespodziewanie odzyskał część zmysłów. Dźwięczącego w jej głosie ostrzeżenia nie usłyszał.
— Jestem Albus – przedstawił się. – Ty też będziesz studiować Starą Magię?
W oczach dziewczyny błysnęło coś na kształt przerażenia, co umknęło Bubusiowi, zajętemu upajaniem się uroczym kształtem jej noska. Popatrzyła na niego bystrzej.
— Smakuje ci Zmarznięty Merlin?
Mówiła całkiem poprawnie po angielsku. Cóż za dziwny kraj, pomyślał Bubuś.
— Jak zmielony wierzchołek góry lodowej.
— To dlatego, że źle go pijesz – pouczyła go dziewczyna. – Trzeba wlać do gardła na raz.
— Tak? – spytał Bubuś, po czym jednym haustem opróżnił zawartość kufla.
Runął pod stół jak kłoda.
Pierwszym, co ujrzał po otwarciu oczu, był jego własny bagaż. Dźwignął się do pozycji siedzącej i, rozkraczony na podłodze, z zainteresowaniem śledził wirujące otoczenie. Było mu przeraźliwie gorąco, zdjął więc kurtkę, sweter, a po krótkim namyśle rozpiął górne guziki koszuli. Dziewczyna zniknęła, jej kufer też. Bubuś nie pamiętał zresztą, czemu tak bardzo chciał, by została. Świat był piękny i bez niej.
Mgliście przypomniał sobie, że gdzieś go oczekiwano. Z kieszeni spodni wygrzebał pomiętą i usmoloną mapkę okolic i wlepił wzrok w widniejący na niej błękitny krzyżyk. Zaczęły łzawić mu oczy. Chwycił za swój kufer i raźno wyszedł z baru, podskakując lekko przy każdym kroku.
— Przepraszam, którędy do wschodniego wyjścia? – spytał przypadkowo napotkanego Fina. Fin tylko wybałuszył oczy i zaczął coś trajkotać po fińsku. Bubuś machnął na niego ręką i postanowił odszukać drogę sam. Błękitne krzyżyki nie stały przecież na każdym zakręcie, prawda?
Tuż za miastem rósł las. Bubuś wlazł w niego, ale na żadną ścieżkę nie natrafił. Kilkaset metrów dalej skonsultował mapę i przekonał się, że trzyma ją do góry nogami. Skręcił na zachód. Las był cichy, zielony i jasny. W przeciwieństwie do rodzinnego kraju, drzewa nie rzucały mrocznego cienia, a słońce docierało wszędzie. Bubuś złapał się na obserwacji kręcącej się w koronach sosen wiewiórki.
Dwadzieścia minut później wciąż nie natrafił na ścieżkę. Natknął się za to na aż nazbyt znajomą sylwetkę. Klęczała w krzakach, plecami do niego, i wydawała z siebie odgłosy sugerujące duszenie świniaka. Bubuś ruszył w jej kierunku, na jego ustach już formowało się pytanie, czy może jej w jakiś sposób uratować życie. Przez myśl mignęło mu, że zapomniał zaopatrzyć się w miecz, a biały koń zwyczajnie by mu się nie zmieścił, ale pocieszył się, że w razie czego jakiegoś sobie transmutuje. Wtedy jednak z przeciwnej strony wyłonił się szatyn o ponurej twarzy.
— Co się stało, Pat? – spytał w języku prawdopodobnie angielskim, gdyż Bubuś sens zdania pojął. Akcentem szatyna można by cumować statki wielorybnicze.
Dziewczyna wydała z siebie niemal zwierzęcy charkot. Ochrypła odpowiedź nadeszła po dłuższej chwili.
— Nie widzisz, że się strułam? Rzygam jak kot.
Słowa te zostały poparte ciężkim stękaniem i krztuszeniem się oraz wplatanymi gdzieniegdzie wymyślnymi inwektywami pod adresem jakiegoś warzyciela i jego posrebrzanych kociołków. Bubuś nadstawiał ucha, marząc o tym, by komuś nastukać. Komu i za co, nie bardzo wiedział, ale chęć obrony honoru damy rozkwitła w nim z potęgą pożaru lasu. Stosunkowo najbliżej był bezczelny szatyn, który nawet nie próbował pomóc swej towarzyszce, stojąc jedynie z boku i przyglądając się, jak cierpi. Zanim więc miał czas rozważyć słuszność swego postanowienia, Bubuś przybrał tęgą minę i postąpił krok do przodu. I nastąpił na wyjątkowo głośny patyk.
Dwie pary oczu spojrzały nań nieżyczliwie. Te należące do dziewczyny były mocno podkrążone w twarzy, która nabrała interesującego szarego odcienia. Bubusia opadły skojarzenia nimf i eterycznych elfów podfruwających nad bajecznymi leśnymi jeziorkami. W wyniku tych skojarzeń, myśli o nastukiwaniu odeszły go całkowicie.
— Yyy… Ja pomogę! Ja naprawdę mogę pomóc! – zapewnił gorąco.
— Merlinie! To znowu ten gamoń! – jęknęła rozdzierająco istota nazwana przez swego towarzysza Pat. – Ja muszę być przeklęta!
— Zrobił ci coś?
— Napatoczył się w najgorszym możliwym momencie! Iwan, zróbże z nim coś, bo jak nie przestanie patrzeć na mnie tymi oczami upośledzonej owcy, to osobiście go zagryzę!
Przestępujący z nogi na nogę Bubuś jakąś cząstką umysłu zarejestrował, że został przez zjawiskową istotę uznany za niedojdę. Kwitnąca w nim chęć pomocy przekształciła się w szczere oburzenie. Przecież on by dla niej wszystko! Nawet więcej niż ten gbur Iwan, który aktualnie odciągał go za łokieć i palcem wskazywał przed siebie.
— Tam jest ścieżka! – oznajmił krótko i rzeczowo. – Won!
Bubusia znowu ktoś wyganiał. O nie, Bubuś nie zamierzał dać się wygonić. Miał dość przepychania z kąta w kąt. W dodatku czuł wielką potrzebę udowodnienia zjawiskowej istocie swego męstwa. Bubuś się zacietrzewił.
— Walcz, patałachu! – oznajmił z godnością, wyrywając łokieć z uścisku szatyna i macając się po kieszeniach w poszukiwaniu różdżki. Gdy przypomniał sobie, że zamknął ją w kufrze, zacisnął dłonie w pięści. Szatyn skrzywił się boleśnie i ponownie przyciągnął go do siebie.
— Słuchaj, nawalony pajacu – syknął mu do ucha. – Ja ci to mówię po dobroci, zjeżdżaj stąd. Chyba, że wolisz, żeby ona się tobą zajęła?
Czy to miała być groźba? Bubuś pomyślał, że jak dla niego, to boska istota mogła się nim zajmować całymi dniami. I już miał odpowiedzieć szatynowi w te słowa, gdy jego wzrok napotkał gustownie zawiązany na szyi chłopaka czerwony szaliczek z godłem Durmstrangu. Bubuś może i był Puchonem, ale z pewnością nie był idiotą.
Spacerkiem dotarł do ścieżki wijącej się przez las. Słoneczko świeciło radośnie, ogrzewając powietrze do oszałamiającej temperatury plus trzech stopni, ale naszemu podróżnikowi było ciężko na sercu. Powoli wdział na siebie sweter i kurtkę, raz po raz oglądając się w kierunku gęstwinki, z której zjawiskowa istota mogła go zawołać powrotem. Lub wybiec z krzaków i rzucić się swemu wybawicielowi na szyję. Nic takiego się jednak nie wydarzyło.
Tym, co się Bubusiowi przydarzyło, i to zanim dotarł na miejsce, była Ann. Do tego czasu trunek wyskokowy zdążył mu całkowicie wyparować z biednej łepetyny i nasz bohater zaczynał pojmować w pełni ogrom swej wcześniejszej głupoty. Potakiwał więc tylko smętnie w odpowiedzi na radosne trajkotanie towarzyszki. W krótkim czasie usłyszał całą historię jej życia, zaczynając od narodzin w Szkocji, poprzez siedem lat edukacji w Beauxbatons, na powodach dla których tu przybyła kończąc. Usłyszał też skrócone życiorysy jej kilku koleżanek i referat na temat pożyteczności kolekcjonowania figurek jednorożców.
— Jasne, że się zgadzam – rzekł Bubuś po dziesiątej chyba sugestii, że Betty Simpson z Ravena jest najsłodszą istotą na ziemi i wspaniałą przyjaciółką. O Betty wiedział tyle, że istniała i była o rok młodsza od niego.
— Ale to po prostu wspaniale, wspaniale, że jesteśmy razem! Tak się bałam, że nie spotkam tu żadnego krajana! Nie masz pojęcia, jak ciężko jest…
— To chyba to miejsce – przerwał jej Bubuś.
Nie mogło być mowy o pomyłce. Na środku niewielkiego przejaśnienia rosła sosna. Sosna przynajmniej z kształtu, gdyż uczciwe sosny nie bywają błękitne. Wokół drzewa zgromadziło się już kilkanaście młodych czarodziejów i czarownic. Niektórzy rozmawiali ze sobą, inni stali z boku wpatrując się w niezwykły okaz botaniczny.
Ku ogromnej uldze Bubusia, Ann ruszyła poznawać nowych znajomych. Nasz bohater przez chwilę obserwował w milczeniu zbieraninę z całego świata, szukając w tłumie jakiejś bratniej duszy.
— Zapewne pan Albus Severus? – spytał męski głos zza lewego ramienia Bubusia.
Stał tam elegancki blondyn w szykownym stalowoszarym płaszczu. Pod szyją miał krawat, pod pachą aktówkę i wyglądał jakby pracował w Ministerstwie Magii. Nawet jego twarz, wyrażająca tyle zainteresowania Bubusiem, ile to było absolutnie konieczne, kojarzyła się z urzędnikiem państwowym. Jedynym nie pasującym do reszty jego fizjonomii elementem były oczy o niespotykanej, ciemnoczerwonej barwie. Bubuś poczuł nagły niepokój, gdy w nie spojrzał i instynktownie przeczesał wzrokiem las w poszukiwaniu czającego się gdzieś drapieżnika.
— Yyy… Tak. Albus jestem – potwierdził nerwowo młody czarodziej.
— Albus to pana nazwisko? Czy może Severus? Lub Albus-Severus? – kontynuował beznamiętnie nieznajomy.
— Yyy… To znaczy, formalnie? To znaczy, to jakby moje imię jest… Drugie imię… Czy możemy po prostu zapomnieć o nazwisku?
— Pan nie posiada nazwiska? – zdziwił się uprzejmie rozmówca Bubusia.
— Posiadam! Oczywiście, że posiadam!
— Panie Severus, a może panie Albus – kontynuował nieznajomy, tym razem z nutą ironii w głosie. – Czy pańskie nazwisko jest Niewymawialne? Jeśli tak, to proszę powiedzieć, zaznaczę w odpowiedniej rubryce i Urząd Skarbu Czarodziejów nie ma prawa się doczepić.
— Nie— Niewymawialne? – wydukał oszołomiony Albus.
— Czy z jego wypowiedzeniem zrywa się wichura, rozpoczyna gradobicie, deszcz komet, masowe samobójstwo szpaków, nadchodzi okres godowy Dementorów lub towarzyszy mu inne nagłe zjawisko magiczne?
— Yyy… Nie?
— To proszę się z niego wyspowiadać i uznamy sprawę za niebyłą. – Nieznajomy teatralnym gestem nadstawił ucha. – Przepraszam, nie dosłyszałem.
— Potter – rzekł czerwony ze wstydu Bubuś.
— Porządne angielskie nazwisko z tradycjami. – Mężczyzna postukał palcem w aktówkę, z której natychmiast wysunął się formularz Bubusia. Wyciągnął pióro i dopisał coś na marginesie podania. – Żadnych oskarżeń o czarnoksięstwo. Uważam, że nie ma się pan czego wstydzić.
Tu nieznajomy puścił oko do Bubusia.
— Ach… No tak. Rzeczywiście – potwierdził nasz czerwony ze wstydu bohater.
— Do zobaczenia niebawem.
Bubuś zamrugał. Zwidy czy jak? Facet w jednej chwili stał przed Bubusiem, w drugiej zrobił krok do tyłu i nie zostało po nim śladu, prócz dziwnego błękitnego lśnienia. Ale po sekundzie i ono znikło i chłopak nie był pewien, czy tego wszystkiego sobie po prostu nie wyobraził. Zamachał ręką w miejscu gdzie stał facet, lecz wymacał jedynie powietrze.
— … ten mistrz to ekscentryk jak się patrzy. Zresztą, kto na długo pozostaje normalny w tym zawodzie? Merlinie, znowu ten gamoń. Spokojnie, udajmy, że go nie widzimy…
Bubuś na dźwięk znajomego głosu odczuł nagły przypływ stresu. Na wspomnienie wygadywanych przez niego rzeczy po plecach przechodziły mu ciarki. Co za idiotę z siebie zrobił! Gdyby tylko mógł to jakoś odwrócić… Niestety, na daną chwilę nie mógł, więc ratował się, unikając patrzenia w kierunku uroczej dziewczyny.
Uratowała go Ann, ciągnąc go w wir poznawania nowych znajomych. Niemal żaden z nich nie potrafił sklecić dwóch sensownych zdań po angielsku, więc poznawanie opierało się głównie na zamaszystych gestach, uśmiechach i wymianie imion. Było zabawnie i niezobowiązująco. Nim się obejrzał, minęło kolejne pół godziny.
— To jest zabawa super! Dużo godzin na zabawie super! – wykrzyknął entuzjastycznie Giovanni, Włoch z Florencji.
— Gdybym miał wiedzę, a entuzjazmu bym nie miał, byłbym nikim.
Na polance zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Bubuś nie zdziwił się zbytnio widokiem blondyna, który niedawno wydusił z niego nazwisko. Stał sobie pośród tłumku i uśmiechał się do zgromadzonych z pogodą najedzonego tygrysa.
— Widzę, że Stara Magia robi się popularna. Nie miałem takiej frekwencji od końca ostatniego półwiecza. Czy wszyscy są tu, by się uczyć? Zróbcie mi przyjemność i powiedzcie, że tak sobie tylko tędy przechodziliście.
Moment później, gdy nikt się nie odezwał, mężczyzna kontynuował.
— No to mamy jasność. Ciężko się żyje Mistrzom Starej Magii w dzisiejszych czasach. Myślę, że najwyższy czas, bym się wam przedstawił. Nazywam się Teodor Restaud i będę miał ogromną przyjemność tłamsić i wyżymać wasze sztywne jak drewno różdżki umysły na trudnej i wyboistej drodze, którą eufemicznie nazwijmy nauką Starej Magii. Ostrzegam, że będę wami orać i wyciskać z was siódme poty, aż będziecie jęczeć jak na madejowym łożu. Potem zaś większość z was wywalę, bo, choć nie zdajecie sobie z tego sprawy, niemal żaden z was nie jest w stanie opanować Starej Magii. Ba, są tacy, co przybyli tu nie wiedząc, po co chcą ją studiować. Pani Patrycja Wolvein. Pani wie?
— Zawsze fascynowała mnie Stara Magia – odparła bez wahania czarnowłosa dziewczyna. – Chcę sprawdzić jaki jest prawdziwy zakres moich możliwości.
— Chęć sprawdzenia się. Cudownie. A pan, panie Fryderyku Baumwolle?
Chudzielec w okularach wyprostował się jak struna. Jego twarz promieniała dumą wybrańca.
— To najtrudniejsza dziedzina magii. – rzekł koślawym angielskim. — Zawsze staram się mierzyć wysoko.
— Ambicja. Jeszcze lepiej. A pan Albus Potter?
Bubuś zaczerwienił się. Wszyscy na niego patrzyli, a on poczuł, że ma tremę. Nie mógł przecież powiedzieć, że to zwykły przejaw buntu.
— Ja… Szukam – powiedział wreszcie.
— Pan nie ma zielonego pojęcia, co tu robi – podsumował go nauczyciel. Zawtórowały mu chichoty. – Śmiejecie się z kolegi? Czemu? Najgorsze, co możecie zrobić, to oczekiwać czegoś od Starej Magii. W ten sposób, im bardziej będziecie się w nią wgłębiać, tym bardziej będziecie rozczarowani. Bo, czymkolwiek jest to, co chcecie dzięki niej osiągnąć, zaręczam wam, że ona tego wam nie da. Jest jak rozpieszczona kobieta: piękna i kapryśna. Żąda od ciebie kokosów, dając niewiele w zamian. Łatwo się w niej zakochać, lecz nie liczcie na wzajemność. Pan Potter jako jedyny nie przyjął postawy roszczeniowej. Bardzo dobrze, panie Potter.
Nauczyciel wziął Bubusia z zaskoczenia i nasz Bubuś prawie wywinął kozła. Jego ktoś pochwalił! I to nie na zielarstwie! Takie rzeczy zdarzały się rzadziej niż epoka lodowcowa, i Bubuś poczuł, że już uwielbia Starą Magię. Odważył się zapuścić żurawia na prawo, lecz panna Wolvein tylko wydymała pogardliwie usteczka. Nadzieje naszego bohatera jakby oklapły.
— Przejdźmy do programu tegorocznych zajęć… — Mistrz skrzyżował ręce na plecach i zaczął dreptać w kółko, wpatrując się intensywnie w grunt, tak, jakby spodziewał się stamtąd pomocy. Po chwili z nie mniejszą intensywnością przeszukał wzrokiem nieboskłon, może mając nadzieję na otrzymanie programu zajęć sowią pocztą. Gdy i ten żywioł go zawiódł, Restaud westchnął i zmarszczył brew. – Czym jest Stara Magia?
Zbiorowisko adeptów tej sztuki gapiło się w niego jak wół w malowane wrota. Mina nauczyciela zrzedła.
— Nikt nie wie? A to szkoda. Myślę, że do czerwca rozwiążecie tę zagadkę.
— Ale… — wyrwało się okularnikowi. – Ale czy to nie jest zbyt banalne? Mam na myśli… — Zaczerwienił się lekko pod badawczym spojrzeniem mistrza. – Na to nie potrzeba przecież całego roku, prawda?
— Żeby czegoś użyć, trzeba to najpierw odszukać, prawda? A pan, panie Baumwolle, znalazł już Starą Magię? Może upchnął ją pan w kieszeni? Niechże się pan nami z nią podzieli, proszę spojrzeć, jak pańskim towarzyszom błyszczą się z niecierpliwości oczy. No dalej! Śmiało, to żaden wstyd! – rzekł radośnie nauczyciel.
Fryderyk, czerwony jak piwonia, schował się za kolegami.
— A wy? Patrzycie się na mnie tak, jakbym ukradł księżyc. Jesteście pełni złych szkolnych nawyków. Oczekujecie, że wszystko wam powiem? Nie ma tak dobrze, drodzy adepci. Studiowanie to samodzielne zdobywanie wiedzy, i będziecie ją zdobywać, w pocie, bólu i we krwi – mówił złowrogim tonem mistrz. — Zdobędziecie ją z trudem i dzięki temu poznacie jej prawdziwą wartość. Zapamiętajcie więc program zajęć i trzymajcie się go. – Restaud uniósł do góry trzy palce. – A teraz zasady, które ocalą was, mam nadzieję, przed popularnymi pułapkami. Po pierwsze, strach was zgubi. Stara Magia nie jest dla tchórzy. Tchórze proszeni są o natychmiastowe opuszczenie tej polany. Niech idą, gdzie ich miejsce, podlewać kwiatki i pracować w Ministerstwie Magii.
Bubusia na dźwięk słowa „kwiatki” zemdliło i twardo został na miejscu. Okopałby się, gdyby go chcieli stąd wyciągnąć siłą. Inni spoglądali po sobie, ale żaden się nie ruszył. Nikt nie chciał uchodzić za tchórza.
— Cóż za odwaga!
Na twarzy nauczyciela rozkwitł dość podejrzany uśmieszek. Zwisał jeszcze, nieruchomy, w powietrzu w chwilę po tym, kiedy nasz bohater stracił z oczu całą resztę: towarzyszy, polanę, niebieskie drzewo, tajgę, Finlandię. Bubuś uznał uśmieszek za fatamorganę, znajdował się w końcu na pustyni. Wprost na niego galopowało stado wielbłądów.
Zaraz! Wielbłądy? Bubuś wybałuszył oczy i w momencie, kiedy zdał sobie sprawę z grożącego mu straszliwego niebezpieczeństwa, wysztywniło go. Zastygł, zamarł niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Takie rzeczy zdarzały mu się czasami, jednak zwykle nie były związane z pewną śmiercią, gdyż James zawsze zdołał przed nim wyhamować.
Tuż zanim wielbłądy go roztratowały, mięśnie mu się odblokowały i Bubuś zanurkował w piasek. Nad nim przewalały się wielkie, brązowe cielska, dudniły ciężkie kopyta. Żadne nie trąciło Bubusia.
Na czole poczuł coś mokrego i lepkiego. Wielbłąd liznął go jeszcze raz po czuprynie i odszedł statecznym krokiem. Bubuś zamrugał. Leżał twarzą w mchu. Podniósł się powoli, otrzepał ubranie. Czoło miał wilgotne od potu.
Pocieszył się, że inni wyszli na tym gorzej. Jakiś chłopak posikał się ze strachu. Fryderyk wciąż grzał na prawo i lewo zaklęciami, walcząc z niewidzialnymi wrogami i zagrażając bezpieczeństwu publicznemu. Unieszkodliwiła go dopiero Patrycja. Skoczyła ku niemu i zręcznie podcięła mu nogi. Uderzył się w pień drzewa i oprzytomniał.
— Stara Magia jest straszna – odezwał się niewzruszony nauczyciel. – Niech nikt nie śmie w to wątpić.
Towarzystwo zmarkotniało. Nikt najwyraźniej nie wykazał się wstrząsającą odwagą. Mistrz jakby tego nie zauważył i kontynuował swój wykład.
— Po drugie…
Restaud wykonał kilka gestów. Nagle w powietrzu pojawiły się tysiące świetlnych punkcików. Rozproszyły się po polanie i osiadały na włosach i ubraniach, aż ludzie zaczęli przypominać choinki. Rozległy się śmiechy.
— Stara Magia nie służy do tanich wygłupów.
Jednym pogardliwym machnięciem ręki nauczyciel zgasił dyskotekę.
– Skupicie się na efekciarstwie, stracicie z oczu to, co najważniejsze w jej nauce – zrozumienie. Chcecie zaimponować dziewczynie, kupcie sobie miotłę wyścigową. Tanie wygłupy będę tępił w całej surowości prawa. Miłośników psikusów ostrzegam – moja zemsta będzie krwawa.
Powiało grozą. Bubuś nerwowo przełknął ślinę.
— On żartuje, prawda? – spytała go szeptem Ann.
— Nie wygląda na to – mruknął Puchon.
— Ostatnia rzecz… Zróbmy sobie zabawę. Stańcie w kółku wokół mnie i chwyćcie się za ręce. Tylko zróbcie to zanim zastanie nas tu zima. Już? Doskonale!
Bubuś ściskał z jednej strony wilgotną łapkę Ann, z drugiej mocarną prawicę Giovanniego. Czuł się odrobinę idiotycznie. Ale, że był to stan dla niego normalny, nie przejmował się tym zbytnio.
— A teraz… – mistrz wyprostował się jeszcze bardziej i uniósł dłonie tak, jakby zamierzał dyrygować chórem. – Na trzy każdy z was niech krzyknie „wiatr” w swoim własnym języku. Raz… Dwa… Trzy!
— Wiatr! – zawołał Bubuś. Zawtórowały mu niepewne głosy.
— Co tak słabo? Śniadania nie jedliście? Jeszcze raz, tylko teraz mają was słyszeć w Helsinkach! Myślcie o wichurze, wyobraźcie ją sobie! Na trzy! Raz… Dwa… Trzy!
— Wiatr!!! – ryknął Bubuś, o mało płuc sobie przy tym nie wypluwając. Schłodził go łagodny zefirek.
— Słabiutko, słabiutko! – skrytykował ich nauczyciel. — Spróbujemy ponownie? Tylko naprawdę się skupcie! Na trzy! Raz … Dwa… Trzy!
— WIATR!!!
Struny głosowe Bubusia zawyły z protestu. Kilka osób spurpurowiało. Ann dostała zadyszki.
Wietrzyk ledwo—ledwo poruszył jej włosy.
— No i co? Tak się staracie, tak się nadymacie, a efekt żaden? – Nauczyciel pokręcił głową. – Ostatnia próba. Lecz tym razem, gdy będziecie wypowiadać słowo „wiatr”, pomyślcie o małym fioletowym pufku z różowymi skrzydełkami wróżki. I wypowiedzcie je szeptem. Na trzy. Raz… Dwa… Trzy!
— Wiatr – szepnął Bubuś, równocześnie prychając śmiechem, bo jego puffek zaczął właśnie bzyczeć koło ucha Iwana ponurogębego.
Korony drzew drgnęły. Zaświszczało. Bubuś ogłuchł chwilowo od tego wizgu. Trąba powietrzna porwała go ze sobą, lecz zanim zdążyła porządnie go wytarmosić, zjawisko atmosferyczne znikło równie niespodziewanie, jak się pojawiło. Oszołomiony, po raz wtóry dźwignął się z ziemi i spojrzał na równie zaskoczonych jak on kolegów. Żaden z nich nie ustał na nogach.
— Wiem, co myślicie w tej chwili. – Mistrz wpatrywał się w nich tak intensywnie, że Bubuś zadrżał mimowolnie. Blond fryzura nauczyciela, zmasakrowana przez wiatr, zaczęła przypominać stóg siana, co bynajmniej nie sprawiało, że wyglądał śmiesznie, raczej dziko i niebezpiecznie. – Myślicie, że was wrobiłem. Nic bardziej mylnego. Myślicie: to dziwaczne. Głupie. Nieprzewidywalne. Makabryczne. A jak makabryczne jest spożywanie oka traszki? Nie zastanawialiście się nad tym? Ktoś na długo przed wami wymyślił recepty na zaklęcia. Używacie ich machinalnie. Ale czy wiatr inaczej nazwany wieje w różny sposób? Słowa. Znaki. Symbole. Największy błąd jaki popełniacie w nauce Starej Magii, to nadawanie im znaczeń. Tu wszystko jest zmienne, płynne. Wszystko, co wyczarujecie, dziać się będzie między wami a magią, bez niepotrzebnego pośrednictwa dawno zmarłych autorów książek. Ale, nim do tego dojdziecie, musicie nauczyć się myśleć we właściwy sposób. Dlatego, do naszego następnego spotkania, proszę was o zrobienie jednej rzeczy: porozmawiajcie z waszym prywatnym reniferem. Potem zrelacjonujecie mi przebieg dyskusji.
— Że co? – zdumiał się Giovanni.
Bubuś i inni także zagapili się bezmyślnie na nauczyciela. Ten jednak jakby nie dostrzegł pytania.
— Z kwestii organizacyjnych. Następne spotkanie za cztery dni w tym samym miejscu, w południe. Podzielę was wtedy na pięcioosobowe grupy, żeby na kolejnych zajęciach nie było takiego tłoku jak dzisiaj. Poza tym, zauważyliście pewnie, że do każdego z was mówiłem w jego języku. To upiornie niewygodne zaklęcie, niszczy struny głosowe. Dlatego, każdy z was ma do grudnia nauczyć się angielskiego. Czas ruszyć leniwe zwoje.
Bubuś odetchnął z ulgą.
— Anglojęzyczni do grudnia mają opanować fiński. To wstyd nie znać języka kraju, który jest naszym gospodarzem. Radzę podejść do tego poważnie, bycie poliglotą bardzo ułatwia naukę Starej Magii. Tymczasem, nie będę już was dłużej zatrzymywał. Do zobaczenia w piątek.
Mistrz ukłonił się i… zniknął. Na polanie natychmiast zapanował harmider. W krótkim czasie Bubuś otrzymał dwie propozycje noclegu, z czego przyjął tę od Giovanniego i usłyszał, że nie ma przeproś, czekała go całonocna impreza.
Wyjąwszy renifera i dziwacznego nauczyciela Starej Magii, Bubuś pomyślał, że to najlepsze wakacje jego życia. Może nawet pierwsze.
CDN
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Mierzeja
Dołączył: 27 Gru 2006
Posty: 675
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz
|
Wysłany: Śro 17:10, 26 Lis 2008 Temat postu: |
|
|
Błahahahaha
"— Twoje oczy są takie… takie… — wyrzucił z siebie i tu się zaciął. – Brązowe!"
Leo, jesteś szkodliwa społecznie.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Andromeda Mirtle
Dołączył: 27 Gru 2006
Posty: 616
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: z Rembertowa
|
Wysłany: Czw 23:01, 01 Sty 2009 Temat postu: |
|
|
Teodor jest niesamowity w roli mrocznego nauczyciela! Jestem po prostu zachwycona!
Jesteś genialna, Leo!
"Gdybym miał wiedzę, a entuzjazmu bym nie miał, byłbym nikim." - to mi się strasznie spodobało.
Aha, i dziękuję za dedykację. Już nie mogę się doczekać dalszego ciągu!!!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Leonette
Dołączył: 30 Lis 2007
Posty: 6
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: z dalekiego świata
|
Wysłany: Nie 22:27, 23 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Czas nadrobić zaległości
Odcinek czwarty, w którym Bubuś zagaduje renifera.
"Drogi Jamie!
Pytasz, co zakombinowałem? Wiem, że mama chwaliła ci się listem, w którym napisałem, że wszystko jest cacy, ubieram się ciepło, nie zbaczam ze ścieżek i inne tego rodzaju nonsensy. Mówisz, że na pewno sobie nie radzę? Otóż radzę sobie i radzę sobie doskonale w tych ekstremalnych warunkach!
Podróż tutaj była prawdziwą drogą przez mękę. W dużym skrócie, świstoklikerzy z Oulu pokazali mi środkowy palec, każąc czekać dwa tygodnie na środek lokomocji... Zrobiłem im niezłą awanturę, aż trzeszczały różdżki! Niestety, jak to z muchami w smole biurokracji bywa, nic z nimi nie załatwiłem. Dobrze, że mam tutaj własne znajomości. Stary terrorysta Matt Johnson, który teraz studiuje renifery w Finlandii, załatwił mi darmowy kominek do Inari.
Zainstalowałem się w pensjonacie wynajmowanym przez bardzo miłą Finkę, której młodsza córka wybyła w tym roku do tutejszej Akademii Magii, nazwy nie pamiętam ale zaręczam cię, że składa się niemal z samych samogłosek. Dzikich i niebezpiecznych zwierząt, których tak obawia się wujaszek Neville, nie muszę szukać w lesie, dwa mieszkają ze mną w pokoju. Jeden z nich nazywa się Giovanni, jest Włochem i prawdziwym neandertalczykiem — pożera w całości surowe ryby, chodzi trzeci dzień w tych samych ciuchach (już są zakłady, czy jak je zdejmie to odejdą razem ze skórą), kolekcjonuje resztki z obiadu pod swoim łóżkiem, a wieczorami słucha czegoś, co robi mnóstwo hałasu. Drugi to Manuel, Hiszpan, który kopci jak smok, a w tęsknocie za ciepłymi krainami obkleił nasz pokój krajobrazami znad Morza Śródziemnego i, nie wiedzieć czemu, pustymi kartonami po sześciopakach piwa San Miguel. Czuję się jak na wakacjach.
Wczoraj zaciągnęli mnie na poszukiwanie spaghetti, bo bez spaghetti to oni żyć nie mogą. Dziwne ludzie ci południowcy... Wróciliśmy bez kluchów, za to z trzema kilogramami świeżego łososia. Zagraliśmy w starą grę, który z nas jest najtwardszy. Wygrał Giovanni, pochłonął swoje kilo i jakby nigdy nic poszedł spać. Doszedłem do trzech czwartych, nawet soli nie mieliśmy więc mnie zemdliło solidnie. Manuel przez całą noc obejmował miłośnie toaletę.
Czy może powinienem powiedzieć: przez pół dnia. Bo nocy na razie brak. Niedługo mamy jej mieć w nadmiarze, więc cieszę się, póki mogę.
W załączniku przysyłam ci kilka zdjęć z naszej imprezy integracyjnej (Tylko nie pokazuj rodzicom!). Giovanni to ten skudłacony, próbuje wrzucić Rinę (starsza córka gospodyni) do tego bulgocącego gara. (Warzyliśmy Eliksir Powitania. Nie, nie wybuchł. Tak, trudno było potem zdrapać to całe roztopione żelastwo.) Ten wyszczerzony w czerwonej koszulce to właśnie Manuel. Ten, który skacze wrzeszcząc z bólu, po tym jak eliksir wylał mu się na stopę, to Iwan, Rusek po Durmstrangu.
Żebyś nie myślał braciszku, że my tu spędzamy czas jedynie na rozrywce, to ci powiem, że mieliśmy pierwsze zajęcia Starej Magii. Nasz Mistrz posiada ogromne poczucie humoru. Najpierw spróbował nas zabić, po czym poradził nam byśmy się nie przejmowali, bo to się będzie często zdarzało w przyszłości. Zapewnił nas, że i tak nie nauczymy się Starej Magii, choć on mimo wszystko spróbuje (bo jest miłym facetem). Obiecał nam dużo potu, krwi (naszej) i innych fajnych rzeczy. Już nie mogę się doczekać kolejnego spotkania z nim. Zadał nam też pracę domową: uciąć sobie długą i rzeczową pogawędkę z dowolnym reniferem. Super sprawa. Z jednym już się nawet zaprzyjaźniłem. Spytam go jutro co sądzi o mchu, który mu przyniosłem.
Nasz nauczyciel to naprawdę równy gość, nie myśl sobie. Krążą ploty, że nie do końca jest człowiekiem. Ja im nie daję wiary. Co prawda, kiedy się z nim rozmawia, ma się to dziwne wrażenie, że za chwilę coś cię zeżre, ale tak samo czułem się na lekcjach z McGonagall.
Nagle okazało się również, że nie mogę się opędzić od kobiet. Rina przy każdej sposobności siada mi na kolanach i próbuje uczyć się ze mną języków. Angielski za fiński, czy jakoś tak. Jest to odrobinę kłopotliwe, gdyż Patrycja, najpiękniejsza istota na ziemi, za każdym razem gdy nas razem widzi, umiera z zazdrości..."
Tuż koło łokcia Bubusia huknęło wielkie tomiszcze i Puchon podskoczył, przygryzając sobie wysunięty koniuszek języka. Szybko zrolował pergamin z kaligrafowanym przez siebie dziełem.
— Zrób mi miejsce, Aladynie. Najlepiej zaś w ogóle się stąd wynieś. Pisanie listów do mamusi nie rozwiąże twoich wszystkich życiowych problemów. Jeśli nie studiujesz, to chociaż bądź pożyteczny i znajdź nam jakiegoś renifera.
Bubuś zmarszczył brwi. Wiedział, że kłamie wierutnie w liście do brata. Jedynym, co czuła w stosunku do niego panna Wolvein, była nieskrywana niechęć. Nasz bohater marzył, by wreszcie zobaczyła w nim coś więcej niż tylko przerośniętego dzieciaka, niestety na razie jego wysiłki spełzły na niczym. Co gorsza, sama jej obecność wystarczyła, by język mu się plątał, a resztki elokwencji wyciekały z niego jak atrament z rozbitego kałamarza. To było frustrujące.
— Słuchaj, Patrycja — wyartykułował z trudem, gdyż jego język pulsował boleśnie. — Koło Giovanniego jest mnóstwo miejsca.
— Pewnie właśnie dlatego, że nikt nie chce tam siedzieć. Ty przynajmniej wiesz, do czego służy mydło.
Bubuś zerknął niespokojnie na kolegę, który z zaciśniętymi powiekami kołysał się w przód i w tył, mamrocząc pod nosem angielskie słówka. Nie wydawało się, by mógł zareagować na jakiekolwiek bodźce z zewnątrz.
— Masz szczęście, że cię nie usłyszał.
— Widać uszu też nie umył. Suń się!
Bubuś przemieścił się w stronę Ann, która świata nie widziała poza książką o frapującym tytule "Marcel. Świat oczami renifera". Westchnął smętnie i zagapił się bezmyślnie w pięćsetną stronę jakiegoś grimoire'a.
Pół godziny później siódemka adeptów Starej Magii wciąż studiowała pilnie, tłocząc się na dwóch ławach ustawionych z obu stron szerokiego stołu, którego blat przykrywały stosy podręczników i książek wszelakiej maści. Skarby owe były z pełnym poświęceniem przytaskane w to zapomniane przez Boga miejsce z najdalszych zakątków Europy. Wszyscy studenci swobodnie korzystali z księgozbioru, raz po raz siekąc strony zaklęciami tłumaczącymi, aż iskry skakały po stronicach. Ich poczynaniom towarzyszyły pochrapywania rozciągniętego na kanapie Manuela.
Jak dotąd nikt nie znalazł choć jednego dobrego sposobu, by pogawędzić z reniferem. Tysiące pomysłów rodziło się i umierało, kilka przerażonych zwierząt już lizało swe rany na łąkach z dala od czarodziejów–wariatów. Wyniki jak dotąd były mierne. Iwanowi i Patrycji udało się ustalić, że renifery myślą głównie o żarciu.
Pocieszające.
Giovanni jęknął rozdzierająco i przeciągnął się. Siedząca naprzeciwko Ann Żużi, optymistyczna dzieweczka z Bukaresztu, zaznaczyła różdżką jakiś akapit i podsunęła go do przeczytania Ann. Angielka zachichotała.
— Wiemy, że nic nie wiemy — oznajmił Włoch.
— To wyłącznie twoja opinia — odciął się Fryderyk, wściekle kartkując podstarzałe tomiszcze.
— Ja popieram Giovanniego — odezwał się Bubuś. — Wyjdźmy stąd, odsapnijmy trochę, bo wpadniemy w nerwicę, jak Krukon przed sesją.
Tak, na świeże powietrze, dodał w myślach. Byle dalej od tej uroczej istoty.
— A wiesz z której strony zacząć, Aladynie?
— Od ogona — odezwała się Żużi i obie z Ann zachichotały.
— Głos rozsądku! — oznajmiła Patrycja. — Może ogon okaże się rozmowniejszy od pyska.
— Czemu nie spróbować? — Iwan wzruszył ramionami, wyraźnie zniechęcony. — Pomysł równie idiotyczny jak inne.
Nagle, w głowie Bubusia zrodził się plan tak genialny, a jednocześnie tak prosty, że nasz bohater zdumiał się, że wcześniej o tym nie pomyślał. Może jednak obecność Patrycji miała na niego dobry wpływ.
— Myślę że wiem. — Serce niespodziewanie zaczęło bić mu szybciej. — Naprawdę wiem.
— Niesamowite — Patryca przewróciła oczami. — Czy chcesz o tym porozmawiać?
Bubuś, na fali euforii, obdarzył ją promiennym uśmiechem. Panna Wolvein cofnęła się przed tym strumieniem radości jak przed nadlatującym pociskiem.
— Matt będzie wiedział. To spec od reniferów. Chodźcie do Matta.
**
"Od Oulu pół godziny mugolską drogą na wschód, za pierwszym lasem w lewo, przy żółtym drogowskazie obrócić się trzy razy wokół własnej osi i mrugnąć."
Choć podana przez Matta instrukcja wydawała się z pozoru nieskomplikowana, jej wykonanie okazało się uciążliwe. Przy czym główna trudność nie tkwiła w samym dojściu na miejsce, a raczej w osobnikach które dochodziły, pomyślał leciutko zirytowany Bubuś. Wykonali już strategiczny skręt i maszerowali niezbyt raźno przez rozmiękłą i rozpaćkaną łąkę, gdy Fryderyk po raz bodajże piętnasty z rzędu zapytał o to samo.
— Ale czym dokładnie zajmuje się twój przyjaciel?
— Studiuje renifery — powtórzył z puchońską cierpliwością Bubuś.
— No rozumiem, że studiuje. Ale którą ich część studiuje? Obyczaje? Magię? Strukturę korpuskularną? Jak mamy wiedzieć, czy potrafi nam pomóc, czy brniemy tam na darmo przez niesprzyjające warunki środowiska?
Po prostu był uciążliwy. W dodatku przydźwigał ze sobą do Inari kilka potężnych słowników angielsko–niemieckich, które studiował z zapamiętaniem, przez co z każdym dniem robił się coraz bardziej uciążliwy.
A Bubuś sam nie wiedział, co dokładnie Matt studiuje. Wsłuchując się więc w plaskanie własnych butów i pogwizdywanie Giovanniego, zebrał szybko myśli i ułożył w miarę sensowną odpowiedź.
— Zna się na nich. Jeśli on nam nie pomoże, to kto?
— Głupi pomysł jest lepszy niż żaden — zawyrokował Iwan, który w kategorii uciążliwości miał nawet lepsze notowania niż Fryderyk. Rosjanin zerknął na swą znajomą, jakby czekając na potwierdzenie, ale ona, nie zważając na toczące się obok dyskusje, bystro lustrowała otoczenie.
— Gdzieś tu jest wylęgarnia reniferów — zauważyła, marszcząc z niechęcią nos.
Rzeczywiście, było już niedaleko, co odrobinę przeraziło Bubusia. Konfrontacja z rzeczywistością zawsze była dla niego czymś stresującym.
Szczególnie, że w owej chwili rzeczywistość objawiła się w postaci renifera z wdziękiem przelatującego nad stalową bramą Instytutu Magii Doświadczalnej. Dla pełności obrazu należy dodać, że zaraz za bramą ów renifer z hukiem runął na ziemię, obryzgując adeptów Starej Magii fontanną parującej czerwonej cieczy.
Adepci patrzyli się w lekkim osłupieniu zarówno po sobie, jak i na to, co zostało z renifera. A zostało niewiele. Czerwone skapywało z ich płaszczy i spływało po włosach.
Patrycja podniosła palec do ust i liznęła. Splunęła z obrzydzeniem.
— Sztuczne.
W tym momencie wszyscy zaczęli mówić naraz. Wszyscy prócz Bubusia, który wciąż oszołomiony podszedł do wielkiej kupy czegoś i przyjrzał się jej z lekką obawą. Dużo włochatej skóry, czerwonej mazi i sterczących elementów. To nie wyglądało jak renifer, stwierdził z ulgą nasz bohater. Nie wyglądało nawet jak rozbryzgany renifer. Raczej, jak nieudany projekt z Transmutacji.
Bubusiowi ktoś przyłożył pięścią w ramię.
— Tak szybko, Bubek? Nie, ja wcale nie narzekam! Chodź tu, wariacie! — Tu nastąpił niedźwiedzi uścisk, któremu nasz bohater się poddał, bo w gruncie rzeczy nie miał innego wyjścia. Rozpromieniony brodacz potrząsnął Bubusiem dla lepszego efektu, aż Puchon doznał wrażenia, że żołądek obsunął mu się o kilka centymetrów. — Merlinie, ale ci się dostało! Przepraszam za ten okropny bajzel, jestem w środku arcyciekawego eksperymentu o przemianie energii magicznej! Ale, co za bajzel, przepraszam, okrutnie mi przykro, widzisz, wszystko się rozklapsiało, ten eksperyment, cholerna taumaturgia, a ci tutaj co? Twoje znajomki? Ha ha, nie dość, że mnie odwiedzasz to przyciągnąłeś tu swych kolegów świrusów? Świetnie, cudownie, ale będzie zabawa!
— Czy to ma być wasz humanitarny ubój? — spytała sucho panna Wolvein, podążając jako pierwsza za Mattem. Kupy czegoś nie obdarzyła nawet spojrzeniem. Wyręczyli ją w tym Manuel i Giovanni, dyskutując głośno, czy resztki renifera będą się nadawać do sosu bolognese.
— Ale, co to było? To... wstrętne! — wykrzyknęła Żużi.
— Pozostałość po transmutacji substancji nieorganicznej w organiczną ożywioną — wyjaśnił przemądrzałym tonem Fryderyk. — Elementy zatrzymały się w połowie między strukturą pierwotną i narzuconą, zaś magia łącząca poszczególne cząsteczki binarne...
— Robimy je masowo ze sterty desek i soku pomidorowego — Matt wzruszył ramionami. — Świetnie nasiąkają magią, ale, cholerka, nietrwałe są. I rozlatują się z rozbryzgiem. Ale coś za coś, nie chcemy przecież za bardzo maltretować prawdziwych, co nie?
— To byłoby... niewskazane — przyznała z ociąganiem panna Wolvein.
— A to, drodzy państwo, nasz Instytut!
Instytut był wielkim potworem z plastiku i stali, po którym na podobieństwo mrówek uwijały się setki pracowników w jasnobłękitnych uniformach, zaś Matt opędzał po nim trzódkę adeptów Starej Magii, nie dając dojść do głosu Bubusiowi. Fryderyk raz po raz wyskakiwał z pytaniami, które były powyżej progu pojmowania Bubusia, o dziwo Matt radził sobie z nimi doskonale. Bubuś zaś zrejterował na tyły, gdzie wraz ze swoimi współlokatorami spędzał czas na żarcikach na temat zjawisk magicznych, których byli świadkami podczas swej wędrówki.
Jakąś godzinę później, z rzędu pomieszczeń o kształcie szklanych paciorków nanizanych na szklaną rurkę i wiszących nad parującym kominem (Rozwarstwiacz Zorzy, rzekł z dumą przyjaciel Bubusia), po krętej metalowej drabince zeszli do półprzezroczystego hangaru. Tu już w znacznym stopniu cuchnęło reniferami.
— Teraz wkraczamy do mojego królestwa — rzekł napęczniały z dumy Matt. — Jedna z czterech jednostek na świecie badających wtórnie niemagiczne zwierzęta, cholera, najlepsza, my badamy głównie renifery ale to jest cud, mówię wam!
— Świrus ma rację! — odkrzyknął szatyn o szerokich barach, wycierając brudne ręce w płócienny fartuch. Puścił do nich oko. — Znowu wrobili cię w przewodnika, Matt? Przysięgam, że ci z kadr to pieprzeni sadyści. Ci biedacy przez ciebie zwariują, chłopie! Pokiełbasi im się wszystko i będą rozpowiadać, że przerabiamy tu gówno na żelki! Daj mi ich, ja już im pokażę, gdzie tu najlepiej cyknąć fotki!
— Tym razem to nie turystyka, Jeremi. To mój kumpel Albus, opowiadałem ci o nim, i jego szajka wyznawców Starej Magii.
— Życzmistrze, tak? — Mężczyzna zaśmiał się tubalnie. — Pewnie od starego Restauda? W takim razie, szacuneczek! Raz, jak łowiłem renifery, natknąłem się przypadkiem na jedną trzecią jego ucznia. Resztę coś odgryzło, ale na wszelki wypadek zaniosłem tę jedną trzecią do szpitala w Helsinkach. Gadali że to nieudana teleportacja, ale widziałem strach w ich oczach i wiedziałem że myślą to co i ja: to było odgryzione, jak tu stoję!
— Oto i właśnie Jeremi Kieślowski — przekazał Bubusiowi szeptem Matt. — Nie przejmuj się za bardzo tym, co gada.
Bubuś przecież się nie przejmował, prawda? Wcale a wcale.
— Ale przeżył? — spytał słabo Puchon.
— Tak, miał drań szczęście, że koledzy donieśli jego resztę! Teraz pracuje przy produkcji pergaminu i jest szczęśliwy. Tak, musisz być twardy przy starym Restaudzie!
— I niestrawny — dorzuciła z uśmieszkiem Patrycja.
— Wyjęła mi to pani z ust! — Kieślowski przyjrzał się bystro dziewczynie. — Pani może z Wolveinów?
— Tak, czy to jakiś problem?
— Reny nam się spłoszą, droga pani.
— Reniferom nic nie będzie — rzekła lodowato Patrycja. — A pan to kto?
— Proszę się nim nie przejmować — wszedł im w słowo Matt. Wyglądał na lekko zaniepokojonego. — Żaden Czech nie utrzyma języka za zębami...
— Polak, ty angolu niepozbierany — sarknął Jeremi. — Tyle lat się znamy, a ty wciąż wychodzisz z tą starą piosnką? Zaś co do pani pytania, to jestem sąsiadem przez miedzę, mają państwo zameczek w Kminkach...
— Ach, tak. To rodzina mojego wujka tam mieszka — zgodziła się Patrycja.
— Polak czy Czech, jeden diabeł — wymamrotał na stronie Matt.
— Czy wszyscy absolwenci Hogwartu są upośledzeni geograficznie? — odciął się Jeremi. — Nie wiem, czego was uczą w tej "Najlepszej uczelni na świecie", ale przysiągłbym, że jakby wam dać mapę, to byście się zastanawiali w którą dziurkę ją wetknąć.
— Ale ja wiem, gdzie leży Polandia — zgłosił się Bubuś.
— O, Merlinie — Patrycja zakryła oczy dłonią.
Kieślowski tylko popatrzył na niego ze zgrozą. Bubuś posmutniał, bo nie wiedział dlaczego.
— No po prostu brakło mi słów. Słów mi brakło, widzicie? Bo tego się słowami wyrazić nie da. Ale przejdźmy do sedna. Oprowadzę was, zanim Johnson zdoła wam zrobić bryndzę z mózgu. Ty, kolego, się nie liczysz. — Kieślowski spojrzał z politowaniem na Bubusia. — Jesteś stracony, już to widzę. A właśnie, znacie dowcip o Alchemiku, Życzmistrzu, charłaku i dziwce?
— My nie jesteśmy tu po to, by zwiedzać — weszła mu w słowo Patrycja, pozbawiając tym samym towarzystwo niewybrednej acz soczystej rozrywki.
— Tak? To po jaką cholerę? — zdumiał się Kieślowski. — Chyba nie po to, by dołączyć do naszej szaleńczej ekipy? Więcej świrów nie potrzebujemy, mamy Johnsona, robi na trzy etaty.
— Nie zdążyłem wyjaśnić panu Johnsonowi, ale przyszliśmy po poradę w trudnej i wielce kłopotliwej sprawie.
Tu Fryderyk, zdumiewająco wylewnie, używając homeryckich porównań, epitetów gromadnych i mówiąc tak, że Bubuś nic z tego nie zrozumiał, wyłuszczył całą sprawę. Choć może słowo "wyłuszczył" nie było najwłaściwszym, doszedł do wniosku nasz bohater, w czasie wpatrywania się w pana Baumwolle z rozdziawioną gębą. Raczej: zagrzebał w ziemi, przydeptał i zalał cementem. Kieślowski nawet nie próbował udawać inteligentnego.
— Chłopie, pierwszy raz w życiu usłyszałem wyrażenie "niesprzyjające okoliczności metamorfofizyczne" w znaczeniu jeziorka błota. Albo jesteś geniuszem, albo skończonym kretynem. A teraz ktoś powie mi, o co w tym, do ciężkiego diaska, chodzi?
— Mamy odbyć komunikatywną rozmowę z reniferem. "Naszym prywatnym reniferem", cokolwiek to miałoby znaczyć — wyjaśniła sucho panna Wolvein.
— Gadać z renem? A po jaką cholerę? — zdziwił się szczerze Kieślowski. — To ma być rozmowa jednostronna?
— Jestem całkiem pewna, że dialog.
— Legilimencją żeście próbowali?
— Zrobione.
— I? Co tam się czai w środku? Wielka Mądrość Numerologiczna?
— Owszem, wielka. Kupa. Mchu. Soczystego i pożywnego, mogę dodać — sarknęła Patrycja. — Mam dziwne przeczucie, że nasz mistrz nie będzie tym w najmniejszym stopniu usatysfakcjonowany.
— Aaa!... — Kieślowski ponownie podrapał się po łepetynie. — Tak jak się spodziewałem. Tak jak się, cholera, spodziewałem. Dlatego zawsze wiedziałem, że życzmistrzostwo jest nie dla mnie. Cienie i zwierciadełka, druga przestrzeń i strumień świadomości. Nie ma to jak dobra, solidna nauka, prawda, Johnson? Materia, atomy, żadnej metafizycznej paplaniny.
— Sądzę, dzieciaki, że szukacie w złym kierunku. Najpierw wypadałoby się dowiedzieć, co siedzi we łbie Restauda. Nie, nie zgłaszam się na ochotnika. Ale dobra, pokażę wam naszą populację reniferów, najinteligentniejsze bestie na biegunie i nafaszerowane magią jak paszteciki. Jeśli z nimi nie wskóracie, to za Chiny wam się nie uda. Szanowne panie przodem, tylko prosimy się za bardzo do renów nie szczerzyć... Ach!
Naukowiec zatrzymał się gwałtownie przy dużej czarnej skrzyni z guziczkami. Nacisnął kilka z nich.
— Czy to tajny kod dostępu? — zachwycił się Fryderyk. — A tu wkłada się dłoń i czyta linie papilarne?
— Wygląda jak maszyna do kawy — zauważył Bubuś.
W tym momencie z otworu wyskoczył kubek pełen gorącego napoju. Ann i Żużi parsknęły śmiechem.
— Częstujcie się — zaprosił ich Matt. Południowcom nie trzeba było dwa razy tego powtarzać, opadli maszynę niczym głodne sępy.
Przy wejściu do stajni Bubuś zmarszczył nos, owiany odorem kilkudziesięciu sztuk dziczyzny. Jedna sztuka, mogąca pochwalić się imponującym porożem, świdrowała naszego bohatera nienawistnym spojrzeniem.
— Zademonstruję wam, czego dokonaliśmy w dziedzinie kontaktu z reniferami. Nic imponującego, ale też się w tym nie specjalizujemy. Oto i nasz ren do zadań specjalnych. — Kieślowski otworzył jeden z boksów. Był pusty. — Zaraz, gdzie on... Dawać tu Rudolfa! — wydarł się na całe gardło.
— Rudolf chwilowo niedysponowany — odpowiedział mu głos z drugiego końca stajni.
Rudolf, w rzeczy samej, był w tym momencie zajęty. Klęczący przy nim brodaty mężczyzna splunął w bok, po czym kontynuował zamalowywanie prawego boku rena zieloną fosforyzującą farbą. Czynił to długimi wprawnymi pociągnięciami. Renifer nie miał tu nic do gadania, szczególnie, że był spetryfikowany.
— Dziś nie jego czas na balejaż! — zżymał się Kieślowski. Brodacz nie przejmując się tym zupełnie, dalej zamalowywał rena.
— Weź Całuśnego.
— Całuśny dziś nie w sosie i dobrze o tym wiesz! To jego miałeś przefarbować!
— Dobrze więc, że się zjawiłeś. Przestroisz go.
**
Oczywiście, że okazało się, że Całuśny był ową zdegenerowaną bestią, która na samym wstępie wyglądała, jakby chciała pożreć biednego Bubusia. Puchon był święcie przekonany, że tego rodzaju wzrok nie jest czymś normalnym dla roślinożercy. Wyjęto go ze stajni, gdyż wyciągnąć w żaden znany czarodziejom sposób się nie dał. Jeremi użył do tego przemyślnego świstoklika, którym była garść chrobotka, przysmaku reniferów.
Pomieszczenie, do którego następnie przeszli, a po którym miotał się zdezorientowany ren, przypominało wątpia jakiejś przerażającej maszynerii. Były tam metalowe ściany, plątanina rur i moc różnych wskaźników. Ren zwiał do kącika, po czym kontynuował łypanie zza rogu metalowej szafki.
— To jest wykrywacz nastrojów. — Kieślowski zamachał małym czarnym pudełkiem. — My tego używamy w celu sprawdzania zdolności renów do pracy.
W tym czasie Matt uruchamiał jakieś ustrojstwo wbudowane w ścianę. Zabrzęczało, zasyczało i rozjarzyło się rzędami czerwonych światełek.
— Magmechanika najwyższych lotów! Tu mamy wskaźniki złości, strachu, szczęścia i napędu psychomotorycznego, a to interaktywny pulpit, gdzie odczytujemy…
— Jasne, jasne — prychnął Jeremi. — Uważaj, bo dzieciaki przypadkiem coś zrozumieją. Słuchać, bo wyjaśniam: Idea jest taka. Ta wielce tajemnicza czarna skrzynka przekazuje rozmaite impulsy o stanie ducha renifera, ta maszyna je czyta, my je interpretujemy. Może razem dojdziemy do jakiś pocieszających wniosków.
— Ależ to cudowne! — wykrzyknął rozentuzjazmowany Fryderyk. — Mogę pierwszy?
— Jasne. Życzę powodzenia.
Niemiec podszedł do Całuśnego z czarną skrzynka wyciągniętą przed siebie. Ren drgnął i wybałuszył oczy na przybysza.
— Musicie mu spojrzeć głęboko w ślepia — pouczył ich Baumwolle.
Bubusia zalała fala przemożnego strachu. Niemal omdlał od tej fali. Na miękkich nogach przesunął się o trzy kroki w prawo, gdzie niemal wpadł na nastroszoną Patrycję.
Jeden z rzędów czerwonych światełek znacznie się wydłużył.
— Lęk wzrósł o czterdzieści procent — poinformował ich Matt.
— Obca formo życia. Pragnę się z tobą skontaktować — rzekł poważnie Fryderyk.
Ann stłumiła chichot.
Ren gapił się na Fryderyka bezmyślnie.
— Z uczuciem, chłopie! Z uczuciem! — dopingował go Manuel.
— Obca formo życia! — zadudnił chłopak. — Wydaj z siebie głos!
Ren, owszem, wydał. Ni to bek, ni to kwik, w każdym razie coś, co sprawiło, że wszyscy chwycili się za uszy. Pomiędzy nimi wystrzeliła brunatna smuga i w następnej chwili Fryderyk leżał rozpłaszczony na ziemi, a ren miotał się w drugim końcu sali.
— Yyy… I co teraz? — spytał Bubuś.
— Teraz twoja kolej, bohaterze — zadrwiła Patrycja.
Nie było to do końca to, o czym myślał Puchon. Ale skoro został wyzwany przez kobietę, w dodatku piękną, to honor nie pozwalał mu wziąć nóg za pas i zwiać. Zaś honor był czymś, co pan Potter podobno posiadał, choć ostatnio nieczęsto z niego korzystał. Trzęsąc się więc lekko w duchu, ruszył w stronę zwierza, który musiał być wściekły. Zwykłe zwierzęta nie robiły takich min, prawda?
— Yyy. — Bubuś zatrzymał się dwa metry od rena i przeczesał palcami włosy. — Cześć. Jestem Albus, a ty?
— Zero reakcji. Postaraj się lepiej.
— Yyy… — Nie masz może ochoty pogadać?
— Poziom lęku spadł o czterdzieści procent. Napęd psychomotoryczny obniżony.
Ren odwrócił się do niego bokiem i zapatrzył w ścianę. Bubuś, ze zmarszczonymi w skupieniu brwiami podszedł bliżej. I jeszcze troszkę bliżej. Wielkie brązowe oko mrugnęło na niego. To musiało oznaczać, że są w komitywie. Puchon rozluźnił się odrobinę.
— Chcesz pewnie stąd zwiać? — szepnął Bubuś w kierunku kosmatego ucha zwierza. Ren potrząsnął lekko porożem. — Też czujesz, jak się na nas gapią? Zwiejmy razem. Ukradniemy im worek porostów i uciekniemy na biegun. Tam porozmawiamy sobie od serca, prawda?
— Chyba cię lubi — rzucił Matt od maszyny, gdzie czerwone światełka migały jak oszalałe.
— O czym wy tam szeptacie? — Niespodziewanie u jego boku pojawił się Giovanni
— Ja tylko… — speszył się Bubuś.
— Fajny z ciebie gość, renifer! Jesteś fajny gość, więc musisz lubić piwo, prawda? — Włoch klepnął rena przyjaźnie w bark.
— Napięcie mięśni wzrosło o trzydzieści procent. Niepokój i niechęć w aurze.
— Iii… nie wiesz co dobre.
— Hej, nie psuj efektu! Aladyn nam tu coś wyczarował…
Bubuś usłyszał słodki głos i poczuł, że serce w nim rośnie. Ona go pochwaliła! Naprawdę chyba go pochwaliła!
Cały w skowronkach, nie zinterpretował właściwie siarczystego przekleństwa Jeremiego i panicznego komunikatu Matta.
— On nie jest stabilny!
Po chwili było już za późno na uspokojenie zwierza. Ren wydał z siebie przejmujący ryk i rzucił się na kogoś za Bubusiem. Puchon zdążył tylko przeturlać się na bok, nie mając pojęcia, jakim sposobem znalazł się na ziemi i zobaczył, że cień zwierza wydłuża się i rośnie… Całuśny stanął na tylnych nogach, kopyta zawisły nad głowa przycupniętej Patrycji. Panna Wolvein wykrzyknęła coś i zamigotała dziwnie.
Gdyby Bubuś w tej chwili myślał, odrobinę by go to zastanowiło. Ale on nie myślał. Zdecydowanie nie myślał. Choć do takiego wniosku doszedł oczywiście post factum.
— Petrificus totalis!
Potrzeba było jedynie ułamka sekundy, by dojść do wniosku, że czar Bubusia po raz kolejny wyszedł oszałamiająco źle. Zasadnicza część rena owszem, zatrzymała się wpół natarcia. Ale świadkowie mieli możność przekonać się, że renifery, a dokładnie Całuśny, składają się z większej ilości toczących pianę z pyska warstw. Warstwy te, w ilości kilkunastu, rozpierzchły się we wszystkich kierunkach. Bubuś stał, jak wryty, w środku kłębowiska brązowych ciał.
— Łapcie je, bo narobią bajzlu! — ryknął Kieslowski, petryfikując kilka i wystrzeliwując w kierunku kolejnych krępujące linki.
Bubuś zrozumiał go dosłownie. Chwycił za rogi tego, który pętał się najbliżej. Ren wyróżniał się srebrzysta poświatą.
Tyle nasz bohater zdążył zauważyć, zanim poczuł szarpnięcie w okolicy pępka. I potem już nie Bubuś trzymał rena, lecz ren Bubusia. A właściwie wlókł go za sobą, uczepionego rogów i powiewającego niczym szarpana wiatrem szmata. Bubuś nie zdążył przyjrzeć się zjawisku, ani zadecydować czy chce, by trwało nadal, bo wbiegli prosto w ścianę.
Opadła na nich ciemność. Przez głowę naszego bohatera przeleciała myśl, że umarł i zmienił się w ducha. Nie było innego sposobu, by Bubuś był lżejszy od własnego płaszcza, prawda?
Zanim jednak zdołał uronić choćby jedną łzę nad swym straconym młodym życiem, dostał w łeb czerwoną kulką. Potem kolejną, i kolejną. Uderzenia nie było mocne, ale kulek zrobiło się niespodziewanie dużo. To już nie był nawet strumień, to była Amazonka czerwonych kulek! A oni lecieli wraz z prądem wprzód i w głąb gigantycznej, porcelanowej rury… Odpływ Rozwarstwiacza Zorzy, przypomniał sobie Bubuś. Ren zabeczał rozpaczliwie, cztery nogi rozjechały się w cztery strony, nachylenie wzrosło… I runęli w dół, prosto w czerwone piekło.
Bubuś zacisnął dłonie na porożu, aż zabolały go palce i zacisnął powieki. Te uderzenia zaraz się skończą, myślał. Zaraz będzie koniec. Zaraz… trafią do wielkiego zbiornika, po czym zostaną zapuszkowani lub zutylizowani.
— Umrzemy! — doszedł do przerażającego wniosku Bubuś. Musiał działać, nie czas na puchacenie! Bohatersko otworzył oczy, choć odbijające się od ścian czerwone kulki oślepiały go. Merlinie, musiał działać, ale jak? Szarpnął rena za rogi. Właśnie z wizgiem mijali ostatni w miarę płaski odcinek rury. — Na bok, błagam, na bok!
Ren kwiknął i, pozbierawszy jakoś pod siebie cztery nogi, wykonał imponujący sus. Bubuś wykonał szybką modlitwę dziękczynną do wszelkich bogów, którzy akurat tłoczyli się na Olimpie i spoglądali łaskawym wzrokiem na naszego nieboraka. Przez chwilę znów mignęła mu przed oczami ciemność absolutna, po czym frunąc dziarsko nad renem, znalazł się w znajomej stajni.
— Stop! Stooop!!!
To nie mogło się skończyć dobrze. Ktoś wrzasnął i tym razem nie był to Bubuś. Wiadro z zieloną farbą wyrżnęło naszego bohatera w plecy. Bubuś wolał nie zastanawiać się, gdzie w tym całym galimatiasie podział się Rudolf. Zielona farba na chwilę przesłoniła mu pole widzenia.
Rzeczywistość zamigotała.
— Mamusiu! — jęknął Bubuś, bo miał bardzo złe przeczucia.
Ni z tego ni z owego, otworzyła się pod nimi otchłań. Zaczęli spadać — w dół najprawdziwszej, bezdennej, chyba–znaleźliśmy–się–po–złej–stronie–lustra króliczej nory. Brakowało jedynie zawieszonych w powietrzu krzeseł i etażerek. Bubuś wybaczył od razu to niedopatrzenie — miał już dość siniaków. Puścił poroże rena, dziwiąc się samemu sobie, że zrobił to dopiero w tej chwili. Spróbował chwycić za jakiś korzeń, ale bez powodzenia. Spadali zbyt szybko. Już byli na dole, mijali korony szarozielonych drzew. Ren wylądował na grzbiecie, Bubuś na tyłku. Podłoże było miękkie jak gąbka. Nasz bohater kichnął, wzniecając kurz z trawy barwy popiołu.
Ren skoczył na równe nogi becząc i wodząc dookoła wytrzeszczonymi ze strachu oczami. Pnie drzew zdawały się być zrobione z waty cukrowej. Bubuś, zaintrygowany, macnął jeden z nich. Puszysty.
— Nie!
Czy to renifer tak powiedział? Osiągnęli porozumienie?
— Powiedz coś jeszcze! — wykrzyknął nasz rozentuzjazmowany bohater.
— Niee!
Bubuś nabrał nagłej ochoty, by wyściskać zwierzaka. Już się do tego zabierał, kiedy zza drzew wychynęło coś szarego, włochatego i z dużą ilością obrzydliwych odnóg. I bez zbędnych komentarzy zżarło Całuśnego.
Odnogi sięgnęły po Bubusia. Bubusia zaś wysztywniło. W głowie miał kompletną pustkę. O ściany czaszki obijała się samotna myśl, że chyba jednak nie lubi tej krainy. Macka uniosła naszego bohatera do bezkształtnego otworu gębowego…
Bestia wrzasnęła, jakby coś ją oparzyło. Macka, wraz z Bubusiem, odpadła od reszty korpusu. Nasz bohater poczuł, że jakaś istota chwyta go za kołnierz i jednym szarpnięciem unosi do góry. Materiał zatrzeszczał, ale wytrzymał.
— Precz! — warknął zachrypnięty głos. Bubusiowi wydał się dziwnie znajomy. Ale nie miał szans na zadanie pytania, gdyż niewidzialna siła cisnęła naszym bohaterem w nicość.
Rzeczywistość ponownie skrystalizowała się i Bubuś znalazł się dokładnie w miejscu, z którego wyruszył. Minus jeden niepokojący szczegół. Dobry, stary Matt gapił się w górę z rozdziawioną gębą. I miał do tego powód, gdyż posadzka znajdowała się dobre sześć metrów pod naszym bohaterem.
— Ratunku! — wrzasnął Bubuś.
— Bubek, wariacie, coś ty… Bubek, ty latasz!
— Skurczybyk lata! — ucieszył się Jeremi. — Nie ma rogów, ale jednak lata! Dawaj wódkę, Matt, trzeba to opić!
— Pomocy! — wrzasnął Bubuś. — Ja chyba spadam!
I runął w dół jak siedemdziesiąt kilo żywego mięsa przyciąganego siłami ciężkości. Czyli, wszystko wróciło do normy.
— Pomoooooo…
O dziwo, nie rozsmarował się po ziemi, lecz zawisł kilka milimetrów nad nią, po czym opadł z lekkim stuknięciem. Poderwał się szybko, by sprawdzić, co go uratowało. Tym razem nie byli to bogowie. O nie, los nie był dla niego tak łaskawy. Była to, o wstydzie straszny i sromoto, wycelowana w Bubusia różdżka panny Wolvein.
— Yyy… — zaczął Bubuś w ramach podziękowania. Zmierzwił włosy. — Nic ci nie jest? — spytał w końcu dziewczyny. Zaraz potem uznał, że to idiotyczne pytanie i zaczerwienił się.
— Po co, pytam? Po co? Byłoby o jednego idiotę mniej — jęknął Iwan.
— Nie wiem. Jakoś mi się żal zrobiło nieboraka — rzekła Patrycja, po czym odwróciła się do Bubusia plecami.
Bubusiowe serduszko ścisnęło się boleśnie. Klapa. Kompletna klapa. Czemu tam, w tym dziwnym miejscu, go nie zżarło? Byłby mu dozgonnie wdzięczny.
— Bubek, gamoniu! — w tym momencie pochłonął go niedźwiedzi uścisk Matta. Naszemu bohaterowi było już wszystko jedno, poddał się wiec miażdżącej sile przyjacielskiego gestu. — Nie ma co, chwyciłeś ciało astralne za rogi! Gdzie ty bywałeś!
— To tu, to tam — wymamrotał Puchon. — To ówdzie.
— Wszedłeś w ścianę! — wykrzyknął zdumiony Giovanni. — Jak duch! Jak ty to zrobiłeś!
— Najprawdziwsza transpozycja astralna! — zacieszał Fryderyk, choć nikt prócz niego nie wiedział z czego.
— Pieprzona transpozycja astralna, czy inne gówno w karafce, kogo to obchodzi? — wydarł się Jeremi. — Rozpindrzyłeś nam rena na części naste, a potem zabrałeś jedną. I gdzie ona jest?
— Yyy… Ja… Coś ją zjadło — wyznał ogromnie zakłopotany Bubuś.
— Zżarło? Zżarło?! No to Całuśny jest kaput! A wiedziałem, że ty jakiś feralny jesteś, jak tylko cię ujrzałem! Nie trzeba było cię w ogóle wpuszczać na teren Instytutu!
— Hej, zejdź z niego! — zdenerwował się Matt. — Każdemu może się zdarzyć!
— Że niby co może się zdarzyć? Rozszczepienie materii może się zdarzyć? Jakby się każdemu tak zdarzało, to już zostałaby z nas jedna dziesiąta! Ja ci mówię, że to był jakiś rezonans między nienormalną magią tego miejsca, a nienormalną magią tego dzieciaka. I co się tak gapisz jak wół w malowane wrota? Schowaj tę różdżkę i nie pokazuj mi jej na oczy!
— Przepraszam! — jęknął Bubuś.
— Co mnie przepraszasz? Całuśnego przeproś, patrz jak wygląda!
Bubuś obejrzał się za siebie i w następnej chwili tego pożałował. Ren chwiał się na nogach. Sierść miał matową, a łeb opuszczony. Żużi głaskała go po karku, a Ann próbowała mu wetknąć do pyska jakieś zielsko, ale zwierz nie chciał jeść.
— Musimy go hibernować i wysłać do zwierzęcych uzdrowicieli, bo nam wykituje — burknął Jeremi. — Zabiorę się za to, a ty ich odprowadź do wyjścia. Mam dość atrakcji na dziś.
— Nie przejmuj się za bardzo. — Matt klepnął Bubusia w ramię, aż ten się zatoczył. Pro forma, Puchon uśmiechnął się blado, choć ciężko mu było na duchu. — I tak rządzisz. To był największy cyrk, jaki do tej pory tu widziałem, no po prostu wymiatasz. Kieślowski jest zachwycony, uwierz mi, kocha cię. Wpadnij tu jeszcze kiedyś, tylko pilnuj się, żeby ten Czech nie zaczął robić na tobie eksperymentów.
**
Gromadka adeptów Starej Magii maszerowała z powrotem błotnistym polem, a wychodziło im to jeszcze mniej raźnie niż przedtem. Dyskutowali, co by tu jeszcze się dało zrobić w sprawie renów, skoro Bubusiowy pomysł nie wypalił. Sam pomysłodawca wlókł się na szarym końcu z głową pełną czarnych myśli. Wszyscy zobaczyli, jaki jest nienormalny, prawda? Nie, żeby nie wiedział, że to musi się zdarzyć któregoś dnia, ale nie spodziewał się, że tak szybko. Jasne, pocieszali go, że to nie jego wina, albo pytali się, jak nauczył się takiej sztuczki. Ale Bubuś wiedział lepiej — był nienormalny. I kropka. W dodatku Patrycja patrzyła na niego jak na coś, co przykleiło jej się do buta.
— Daj sobie spokój — poradziła mu Ann, która została w tyle. Pewnie specjalnie po to, by go dręczyć. — Patrycja nie jest dla ciebie.
— Dlatego, że jestem beznadziejnym przypadkiem? — spytał żałośnie Bubuś.
— Nie, skąd! Tylko ona potrzebuje kogoś… hm… kogoś, kto by ja chwycił za rogi. Kogoś silnego, pewnego siebie. Brutala. A ty…
— Ja co?
— Ty jesteś taki…
— Jaki?!
— Taki… słodki. — Ann uśmiechnęła się promiennie do Bubusia. — Ona jest jak karmelek z arszenikiem, a ty jak różowa pianka. Coś źle powiedziałam?
— Nie, nie. — Bubuś był załamany. Przygnieciony i wdeptany w ziemię. Wszystkie go tak widzą?
Najwyraźniej był za mało męski. Od dziś będzie bardziej. Będzie tak męski, że aż strach. Nawet myć się przestanie… No, może nie aż tak. Ale będzie brutalem. Prawdziwym brutalem. Wtedy Patrycja z pewnością go doceni.
— Wszystko w porządku? — dopytywała się Ann. — Bo masz dziwną minę.
— Oczywiście!
Bubuś uniósł wysoko brodę. I ruszył na podbój Finlandii oraz serca panny Wolvein.
CDN
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|