Forum Forum Ferajny Strona Główna Forum Ferajny
Forum Świstaków
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Anastazja

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Ferajny Strona Główna -> Inne Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Andromeda Mirtle




Dołączył: 27 Gru 2006
Posty: 616
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z Rembertowa

PostWysłany: Czw 19:11, 22 Sty 2009    Temat postu: Anastazja

Napisane w okolicach lutego 2008 pod przemożnym wpływem gry komputerowej "Wiedźmin" i lektury "Lektury nadobowiązkowej" Akunina, co zapewne widać w tekście

---------------------------------

ANASTAZJA

- Podobno wiedźmin przybył do Rembertowa od zachodu, ulicą Powroźniczą…
- Co też pan opowiada! Powroźnicza to same wertepy, a jego maszyna była zagraniczna! Mój synek – ten co mechanikiem jest, nie ten, co się w poezję bawi… Skaranie Boskie z takim – prawie trzydzieści lat na karku, a starej matce wcale nie pomoże! Nawet grosza nie zarobi! Gdybyż mój Czesio mógł być taki jak mój starszy – Irek… No więc mój Ireczek mówił, że takie coś po pięciu minutach na takiej drodze rozpadłoby się na kawałki!
- Droga pani Piłatowa, nie ma pani za grosz wyczucia! Stara się tu nasz kochany pan Kominek, tyle lat pani od niego marchew kupuje, a teraz psuje mu pani całą opowieść!
- Pani się nie odzywa, pani Wiśniewska! Nie wtrącałabym się, gdyby ta historia się kupy trzymała! Widziałam ja przecież tego wiedźmina! Przecież on wcale nie był siwy, a tego Żebrowskiego to już w ogóle nie przypominał!
- A mój wnuczek mówił mi, że ten aktor Żebrowski do prawdziwego wiedźmina zupełnie niepodobny.
- Pani Mietelnicka, co pani mówi! Przecież pani go nawet na oczy nie widziała!
- Ale swoje wiem.
- A wiedzą drogie panie, skąd u nas się taki odmieniec wziął? – spytał pan Kominek, pochylając się ponad ladą w stronę spragnionych nowości klientek.
- No przecież sam pan mówił, że Powroźniczą przyjechał… - zaczęła pani Wiśniewska.
- Sąsiadka mi mówiła, że ma tu daleką rodzinę i przyjechał na pogrzeb. Dlatego ubrany był od stóp do głów na czarno – powiedziała pani Mietelnicka.
- To panie chyba nie były na mszy w niedzielę! Przecież sam ksiądz proboszcz w kazaniu powiedział, że jak się dowie, kto tego wiedźmina wynajął, to nie udzieli mu rozgrzeszenia! – oznajmiła podniesionym głosem pani Piłatowa.
- A co ksiądz ma do tego? – zdumiała się pani Mietelnicka. – Jak ktoś wiedźmina wynajął, to znaczy, że go potrzebował. I skąd panie wiedzą, że nie przyjechał na pogrzeb?
- Pani to bezbożna jest! – oburzyła się pani Piłatowa. – Żeby księdza proboszcza nie szanować! Wstydziłaby się pani!
- Proszę pani, ksiądz to jeszcze nie Bóg – odparła spokojnie pani Mietelnicka. – A faktem jest, że jeśli wiedźmin był potrzebny, znaczy, że ksiądz nie potrafił czemuś zaradzić.
- Drogie panie, proszę o spokój – zaapelował pan Kominek, zmartwiony, że jego misternie ułożona relacja niedawnych zdarzeń nikogo nie interesuje.
- Pan da tę pietruszkę i idę – rzuciła pani Piłatowa, rozeźlona już na dobre. – Do widzenia.
- Niby taka święta, złego słowa nie da powiedzieć o księdzu, a na swoją rodzinę wyrzeka od rana do nocy – powiedziała z dezaprobatą pani Mietelnicka. – Nie słyszałam nigdy, żeby dobre słowo o tym swoim młodszym synu powiedziała.
- Podobno niedawno został buddystą – przypomniał sobie pan Kominek.
- Boże Wielki! – Pani Wiśniewska przeżegnała się. – Poganin!
- Pogawędziłabym jeszcze, ale obiecałam dziś mojej wnuczce, że upiekę jej ulubione ciasto na podwieczorek. – Pani Mietelnicka zerknęła na swój stary, nakręcany zegarek. – Muszę zdążyć, zanim wróci z przedszkola, a już przecież dochodzi dwunasta. Do widzenia.
- Do widzenia. Skoro już mówimy o innowiercach, to wie pan, że córka tych Krasnojarskich z Republikańskiej…


Wiedźmin do Rembertowa przyjechał autobusem. Wysiadł na przystanku pod ratuszem, objął wzrokiem ów nowotwór architektury warszawskiej i jęknął cicho. Zorientowawszy się w terenie, zarzucił na plecy ciężki plecak ze stelażem i ruszył w odpowiednim kierunku.


Pani Krasnojarska zdumiała się, gdy do jej furtki zadzwonił krótko ostrzyżony młodzieniec w czarnej kurtce z wypchanym plecakiem przewieszonym przez ramię. W pierwszej chwili pomyślała, że to jakaś zbiórka świątecznych prezentów dla sierot – w końcu już za parę tygodni miało nadejść Boże Narodzenie.
Chłopiec postawił swój wór na ziemi i zaczął chuchać w zmarznięte dłonie, zerkając niecierpliwie w okno jej domu. Akurat to, z którego go obserwowała. Skąd wie? – przemknęło jej przez myśl. On tymczasem sięgnął do kieszeni swoich ciemnych spodni, wyjął coś, pobawił się tym chwilę i przyłożył do ucha. W korytarzu odezwał się telefon.
Pani Krasnojarska zrozumiała, że to nie pomyłka i ten młody człowiek rzeczywiście ma sprawę właśnie do niej. Czyli jednak będzie musiała opuścić ciepły pokój i wyjść do chłodnego przedsionka, by podnieść słuchawkę domofonu. A już miała nadzieję, że najbliższą godzinę spędzi w ciepłym fotelu z filiżanką dobrej herbaty, czytając bardzo emocjonujący romans. Może nie trzeba było zwalniać tej ukraińskiej pokojówki do czasu znalezienia zastępstwa?
Po pięciu minutach chłopiec już siedział u niej w salonie, rozglądając się bez większego zainteresowania po półkach z porcelaną. Bardziej zaciekawiło go ustawione na honorowym miejscu zdjęcie rodzinne. Korzystając z nieobecności gospodyni, która poszła do kuchni zaparzyć herbatę, podszedł i przyjrzał się pamiątce z bliska.
- To zdjęcie zrobił mój świętej pamięci wuj. Byliśmy na wczasach nad morzem. Bianka miała wtedy pięć lat. – Pani Krasnojarska postawiła filiżanki na stole.
- I to właśnie z nią związany jest pani problem? – Usiadł naprzeciw niej, delikatnie uniósł kruche, porcelanowe naczynie i uważnie mu się przyjrzał. – Biała Maria?
Gospodyni spojrzała na niego z uznaniem. Nie spodziewała się, że wiedźmin może znać się na porcelanie.
- Zgadza się. Serwis ten poleca się jako prezent ślubny, ale mój małżonek podarował mi go z okazji porcelanowej rocznicy ślubu. – Pani Krasnojarska uśmiechnęła się do swoich wspomnień.
- Gratuluję – powiedział uprzejmie młody wiedźmin, po czym upił łyczek herbaty z najdroższej filiżanki, jakiej kiedykolwiek dotykał.
- Pewnie chciałby pan już przejść do omawiania tego… - Pani Krasnojarska zawahała się i spojrzała pytająco na chłopca.
- …zlecenia – podsunął uprzejmie, odstawiając ostrożnie filiżankę na równie drogi spodeczek. – Pan Krasnojarski pisał o problemie z jakimś wampirem.
- Zgadza się, ale najlepiej opowie to panu mój mąż. Wkrótce powinien wrócić z biura. Mam nadzieję, że może pan zaczekać? – Rzuciła mu nieco spłoszone spojrzenie. Bo co to by było, gdyby nie zaczekał?
- Oczywiście, proszę pani. – Uśmiechnął się z lekkim zakłopotaniem, jak dwunastolatek, którego zaproszono na oficjalny bankiet i do którego wszyscy odnoszą się jak do czterdziestoletniego mężczyzny.
Pani Krasnojarska również czuła lekki dyskomfort. Od kiedy skończyła liceum, nie miała do czynienia z młodzieżą płci męskiej, nie licząc syna. Gdy córka jeszcze z nią mieszkała, przyprowadzała całe chmary koleżanek, ale nigdy nie zdarzyło się, by zaprosiła do domu chłopca. Zabawne, że pani Krasnojarska nigdy jakoś nie zwróciła na to uwagi. Chociaż z drugiej strony słyszy się ciągle, że młodzi bardzo boją się rodziców partnera, a swoich się wstydzą, więc może to nic dziwnego?
- A mogę spytać, ile pan ma lat? Wygląda pan bardzo młodo jak na wiedźmina – powiedziała, by przerwać krępującą ciszę.
- Przecież nie liczy się wiek fizyczny, tylko to, na ile się człowiek czuje. – Uśmiechnął się przewrotnie jak małe dziecko zadowolone ze swojego żartu. – Dwadzieścia osiem, chociaż podobno nie wyglądam. Zresztą skoro pani mnie wynajęła, pewnie znalazła pani w internecie moje CV. A tam są podstawowe dane.
- To wszystko wie mój mąż. – Pani Krasnojarska stropiła się nieco. – Spodziewał się pana parę godzin późnej.
- Faktycznie, miałem jechać późniejszym pociągiem, ale jakoś tak wyszło, że jednak jestem wcześniej. Przepraszam za kłopot.
- Nie szkodzi. – Pani Krasnojarska uśmiechnęła się promiennie. – Może ma pan ochotę na ciasteczka ryżowe? Sama piekłam.
- Bardzo chętnie, proszę pani – odparł wiedźmin.


Pan Krasnojarski przyjechał do domu, gdy na dworze zapadał już wczesny zimowy zmierzch. Szofer wprowadzał jego samochód do garażu, a on już zmierzał do salonu, zostawiwszy okrycie wierzchnie przy wejściu.
Wiedźmin wstał, by się przywitać, i zaraz został zmierzony nieufnym wzrokiem głowy rodziny. Najwyraźniej niepełne 174 centymetry wzrostu, ostrzyżone tuż przy skórze blond włosy i czarne ubranie nie wzbudzały zaufania. Wypchany plecak porzucony u stóp fotela pewnie jeszcze bardziej pogarszał pierwsze wrażenie.
Gospodarz sprawiał za to wrażenie solidnego człowieka, na barkach którego spoczywa ustawicznie ogromna odpowiedzialność, więc nie może sobie pozwolić nawet na najmniejszą pomyłkę, również w sprawach natury prywatnej. Dlatego przez dłuższą chwilę stał w drzwiach i lustrował wiedźmina spojrzeniem, podkręcając lekko wąsa. Jego podwładni zapewne obawiali się tego spojrzenia i odnosili wrażenie, że szef wie o nich wszystko.
- Pan Wercyngetoryks Trojden? – spytał dla pewności. Imię wiedźmina wymówił bezbłędnie, co niewielu się udawało, nawet po kilku próbach.
- We własnej osobie. – Wiedźmin skłonił się lekko.
- Wiktor Krasnojarski – przedstawił się. – Proszę usiąść. – Wskazał gościowi miejsce, a sam zajął fotel, w którym jeszcze kilka minut temu siedziała jego żona.
Wiedźmin usiadł i patrzył na swego zleceniodawcę w milczeniu.
- Panie Wercyngetoryksie, czy od dawna zajmuje się pan zabijaniem potworów? – spytał pan Krasnojarski, wpatrując się uważnie w tego dziwnego, blondwłosego chłopaka. Czy to możliwe, żeby taki dzieciak był jednym z najlepszych specjalistów w kraju? Gdyby chodziło o programistę, mógłby to jeszcze przyjąć do wiadomości. Słyszał przecież o licealistach włamujących się do świetnie chronionych systemów. Ale wiedźmin? Czy do tego fachu nie trzeba lat doświadczeń? Przecież na świecie istnieje mnóstwo rodzajów potworów, a ten młodzian na pewno nie miał do czynienia ze wszystkimi i…
- Tak – odpowiedział wiedźmin, przyglądając się stojącej na regale paprotce w białej plastikowej doniczce. Z kuchni dobiegał cichy szum wody gotującej się w czajniku elektrycznym. Pani Krasnojarska robiła herbatę.
- Panie Wercyngetoryksie… - Gospodarz chyba zdał sobie sprawę z tego, że nie rozmawia z kolejnym zestresowanym dzieciakiem, który koniecznie chce dostać pracę w jego firmie. Wiedźmin to przecież wolny zawód, może przyjąć zlecenie, ale może też je odrzucić. – Pewnie chce pan wiedzieć, po co pana tu ściągnąłem.
Wiedźmin wiedział, że większość ludzi na jego miejscu od razu posłałaby panu Krasnojarskiemu zaciekawione spojrzenie, więc nie zrobił tego. Uśmiechnął się za to do pani domu, która weszła do salonu, niosąc tacę z filiżankami i imbrykiem pełnym gorącej herbaty. Wiedźmin lubił herbatę.
- Irmino, zostaw samych – powiedział pan Krasnojarski, gdy jego żona zrobiła krok w kierunku trzeciego fotela. – Przecież wiesz, że to historia nie na twoje nerwy.
- Masz rację, kochanie – odparła i uśmiechnęła się bez cienia żalu. Wzięła ze stolika jakąś książkę w ciemnoróżowej okładce i znikła w czeluści korytarza. Po chwili do uszu wiedźmina doszło jeszcze szczęknięcie klamki otwieranych gdzieś w głębi domu drzwi.
- No więc widzi pan, panie Wercyngetoryksie… Tak, proszę poczęstować się herbatą… Widzi pan… Żona i ja mamy problem. Chodzi o to, że nasza córka została opętana przez wampira. Widziałem go raz, to prawdziwy potwór. Mieszka u córki w piwnicy i…
- Córka nie mieszka z państwem? – przerwał mu wiedźmin, który mimo pozornego zaabsorbowania piciem herbaty uważnie słuchał.
- To może ja zacznę od początku. Nasza córka ma na imię Bianka. – Gospodarz położył na blacie małe zdjęcie, prawdopodobnie oderwane od legitymacji szkolnej. – W listopadzie skończyła dwadzieścia lat. Jest na trzecim roku bałtystyki, no wie pan, uczy się litewskiego i łotewskiego, i w tym roku będzie robić licencjat. Może dziwi pana, że w wieku dwudziestu lat już kończy studia, ale to wyjątkowo zdolna dziewczynka, więc wcześniej posłaliśmy ją do szkoły. Zawsze miała dobre oceny i dostawała najwyższe z możliwych stypendia, nawet to prezesa rady ministrów. Mieliśmy do niej pełne zaufanie, dlatego kupiliśmy jej mieszkanie, gdy tylko zaczęła studiować.
- To bardzo wspaniałomyślnie z państwa strony. Niewielu rodziców stać na taki gest – stwierdził wiedźmin, dolewając sobie herbaty.
Pan Krasnojarski zignorował dwuznaczność drugiego zdania i kontynuował swoją opowieść.
- Przez pierwsze dwa lata studiów nasza Bianka sprawowała się znakomicie. Co pół roku pokazywała nam indeks z samymi piątkami. Mieliśmy do niej pełne zaufanie, aż tu nagle pewnego dnia przyszedł do nas anonim, że nasza córka nie mieszka sama, tylko z mężczyzną. Anonim sam w sobie dość śmieszny – ktoś wyciął wyrazy albo same litery z gazet i wykleił cały list. Przypominało to bardziej kolaż niż porządną epistołę. Pewnie pan sobie wyobraża, jak te doniesienia zdenerwowały mnie i moją żonę. A okazało się, że to jeszcze nie wszystko. Nasza córka zaczęła ubierać się, że tak powiem, nader frywolnie. Przefarbowała włosy i maluje się teraz jak jakaś satanistka.
- A na jakiej podstawie uważa pan, że opętał ją wampir? – spytał wiedźmin. Dotychczas wymienione objawy mogły świadczyć raczej o młodzieńczym buncie niż ingerencji nieczystych sił.
- Sam go widziałem. On jest tym mężczyzną, z którym mieszka moja córka. A w okolicy ktoś napada na młode kobiety i wykrwawia je. Czy to nie jest dowód? – spytał pan Krasnojarski tonem uczonego przekonanego o bezsprzecznej poprawności tezy, którą przed chwilą postawił.
- Czy córka się skarżyła? Czy wyglądała, jakby ją ugryzł?
- Nie skarżyła się. W ogóle przestała z nami rozmawiać, od kiedy on z nią mieszka. Nie widziałem jej od trzech miesięcy. – Pan Krasnojarski posmutniał. Z pewnego siebie managera stał się zgnębionym ojcem dziecka, które wplątało się w poważne kłopoty. – Wiem, że pewnie powinienem odciąć jej kieszonkowe…
- To państwa jedyne dziecko?
- Bianka ma młodszego brata. Tristan ma teraz siedemnaście lat. Chodzi do liceum, ale niestety jego zainteresowania ograniczają się do gier komputerowych i to tych bardziej prymitywnych. Całe dnie może siedzieć przed monitorem i strzelać do wszystkiego, co się rusza. Dlatego tak inwestujemy w Biankę. – Zawiedziony ojciec westchnął.
- Wspomniał pan, że w okolicy zdarzały się napaści na kobiety. Czy któraś z ofiar przeżyła? – spytał wiedźmin. Już jakiś czas temu przestał ostentacyjnie pić herbatę, która zresztą szybko się skończyła, bo imbryk był niewielki, choć na pewno kosztował tyle, ile przeciętna rodzina wydawała rocznie na wyżywienie. Wiedźmin słuchał. Sprawa mogła być poważniejsza, niż początkowo sądził.
- Większość. Chyba tylko jedna zginęła. Był o tym artykuł w „Kronice kryminalnej”… to taki internetowy periodyk, piszą tam o różnych przestępstwach. Normalnie go nie czytam, tylko tak akurat szukałem czegoś związanego ze sprawą mojej córki… Policja niby coś tam robiła, jakieś śledztwo było w toku, ale nic nie ustalili. Jeśli chce pan wiedzieć więcej, powinien pan zgłosić się do dziennikarki, która o tym pisała. Ja wiem tylko, że on opętał moją córkę. Zapłacę panu trzydzieści tysięcy za pozbycie się go. – Pan Krasnojarski usilnie starał się nie wyglądać na zdesperowanego, co niezbyt mu wychodziło.
- Złotych? – spytał odruchowo wiedźmin, bo zdarzyło mu się już, że poważny biznesmen zamiast tysiąca euro wciskał mu tysiąc rubli i to do tego jeszcze białoruskich, twierdząc, że taka była umowa.
- Funtów! – odparł nieszczęsny rodzic, sądząc zapewne, że podał zbyt małą kwotę.
- W porządku. Zobaczę, co da się zrobić – powiedział wiedźmin, dziwiąc się trochę lekkości, z jaką gospodarz szafował tak wielką sumą. Albo bardzo kocha swoją córkę, albo tak wiele w nią zainwestował, że… Ale po co ten cynizm? – skarcił sam siebie wiedźmin. Człowiek chce po prostu ratować dziecko. Pewnie zrobiłbyś to samo na jego miejscu.
Pan Krasnojarski tymczasem uspokoił się. Najwyraźniej pozytywna odpowiedź podziałała jak balsam na jego znękane troską rodzicielską serce.
- Pewnie zastanawia się pan, dlaczego skontaktowałem się z panem dopiero po trzech miesiącach.
Wiedźmin nic nie powiedział. Gospodarz kontynuował więc.
- Na początku sam nie wierzyłem, że to wampir. I nie łączyłem tych napaści z jego obecnością. Myślałem, że po prostu moja mała córeczka się zakochała albo zaczęła się buntować. Większość młodych ludzi przecież się buntuje. Wiem, że jej rówieśnicy chodzą na całonocne imprezy i piją do nieprzytomności. Ale ona nigdy taka nie była. Nie wierzyłem, że się zmieniła. Ktoś musiał na nią wpłynąć. Coś musiało się stać. Poszedłem do niej. Mam klucz, przecież to moje mieszkanie. Tam zobaczyłem go i uciekłem. Wyglądał jak żywy nieboszczyk. Nie wiem, jak moja córka może z nim mieszkać. Wtedy właśnie pomyślałem, że on musiał ją opętać. Prosiłem o pomoc księdza, ale on mnie wyśmiał. Wampirów nie ma, powiedział, a Bianka po prostu popełnia grzech cudzołóstwa z jakimś narkomanem albo satanistą. Potem usiłował przepraszać. – Wargi pana Krasnojarskiego ułożyły się w zły, ironiczny uśmiech. – Chyba ktoś uświadomił mu, że jestem głównym sponsorem remontu kościoła.
Wiedźmin nie skomentował i tego.
- Kiedy mogę oczekiwać… efektów?
- Trudno powiedzieć. Muszę najpierw ustalić, z kim lub czym mam do czynienia. Wampir wampirowi nie równy, niestety. Po wykonaniu zlecenia zgłoszę się do pana po zapłatę. Gdyby coś się zmieniło, zna pan mój numer. – Wiedźmin schylił się po swój nadal leżący na podłodze plecak.
- A co się może zmienić? – zdziwił się gospodarz.
- Wszystko – odparł wiedźmin, wstając. – Mogę? – spytał, spoglądając na porzucone na blacie zdjęcie.
- Oczywiście. Zapiszę panu jej adres. – Pan Krasnojarski nabazgrał coś na odwrocie swojej wizytówki, po czym wręczył ją wraz z portretem córki wiedźminowi. – Będziemy czekać na wieści od pana.
- Do widzenia – rzekł uprzejmie gość. Po chwili jedynym śladem jego obecności była pozostawiona na stole filiżanka po herbacie.


Gdyby wiedźmin był poetą, zapewne tak opisałby swoją sytuację: niebo gwiaździste nade mną, zaśnieżony chodnik pode mną, a wokół ziąb okrutny. Wiedźmin jednak poetą nie był, więc tylko wtulił twarz w postawiony kołnierz kurtki. Do hoteliku, w którym zarezerwował sobie pokój, miał jakieś pół godziny marszu.


Krzyki kobiety słychać było w promieniu trzech przecznic. Wyczulone ucho wiedźmina już z daleka rozpoznało całą litanię wściekłych epitetów wywrzaskiwanych histerycznym sopranem najprawdopodobniej pod adresem jakiegoś mężczyzny, którego jednak odpowiedzi nie było słychać. Dopiero wyłoniwszy się z wąskiej, bocznej uliczki, która na mapie wyglądała o wiele lepiej niż w rzeczywistości, wiedźmin zorientował się, że krzyki dochodzą z otwartego na oścież okna na drugim piętrze bloku. Poniżej, na chodniku leżał stos porozrzucanych przedmiotów, głównie ubrań.
- Ja ci ufałam, a ty jesteś podłym, dwulicowym kłamcą! Oszustem! Nie chcę cię więcej na oczy widzieć! – wrzeszczała wściekła niewiasta. – Precz!
Z okna wyleciał laptop i z niemałym impetem pomknął w dół, wprost na wiedźmina.
- Tego już za wiele, kobieto. – Wreszcie na górze odezwał się męski głos. – Jestem w stanie wiele ci wybaczyć, ale teraz przekroczyłaś wszelkie granice. Odchodzę.
Gdzieś wewnątrz budynku trzasnęły drzwi, a z okna posypał się deszcz skarpetek. Niektóre były pozwijane w ciasne kulki – te spadały szybciej; inne spływały smętnie, jak duże ptasie pióra.
Z bramy wybiegł młody, szczupły mężczyzna z rozwianym włosem w kolorze słomy. Na widok wiedźmina dzierżącego w objęciach laptopa zatrzymał się i odetchnął z ulgą.
- Dzięki. Uratowałeś mi życie – rzekł, odbierając swój komputer i gładząc czule jego obudowę. – Nie mam pojęcia, co jej odbiło. Pewnie ma ten zespół napięcia…
- Wszystko słyszałam! – Kobieta wrzasnęła tak, że wiedźmin aż drgnął. – Nie obmawiaj mnie przy obcych, draniu! To moja wina, że ty z tą babą z pasmanterii…?!
Mężczyzna zadarł głowę w górę i spojrzał na wychyloną przez okno boginię zemsty. Twarz wykrzywiała jej wściekłość, a wokół roztaczała się aureola kasztanowych loków.
- Może ty nie byłaś w stanie dać mi tego, co ona? – spytał, już nieco rozeźlony.
- Chodzi ci o guziki czy sznurowała? – odgryzła się kobieta.
- I widzisz! Właśnie o to chodzi! Ty jesteś taka przyziemna! A ja potrzebuję muzy! – odparł, mocno tuląc do siebie laptopa. – A ty nawet sztuki nie szanujesz!
- Sztuki?! Ten twój bełkot nazywasz sztuką?! Nie żartuj! – Wybuchnęła głośnym, złym śmiechem. – Wynoś się, ale już!
Okno zatrzasnęło się. Mężczyzna westchnął ciężko i spojrzał na wiedźmina.
- Jeszcze raz dziękuję za uratowanie dorobku mojego życia. Na tym komputerze mam zapisane dosłownie wszystko. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby to przepadło. Ta kobieta jest po prostu szalona. – Westchnął ponownie. – Czesław Piłat, poeta.
- Trojden, wiedźmin.
Poeta uśmiechnął się melancholijnie, wciąż obejmując swój ukochany komputer.
- Jestem ci coś winien, Trojden. Tylko nie każ mi oddawać tego, czego się nie spodziewam zastać w domu, bo chwilowo domu nie posiadam. – Zerknął jeszcze raz na zamknięte już okno. – Może napisać ci wiersz? Albo piwo postawić?
Wiedźmin uniósł brwi.
- Wiersz? Nie, dziękuję. Ale piwem nie pogardzę.
- No. To teraz potrzymaj mój komputer, a ja pozbieram rzeczy, które mi ta szantrapa porozrzucała.


Pensjonat, w którym zamierzał zatrzymać się wiedźmin, nosił antyczną nazwę Odyseja i mieścił się przy jednej z mniej uczęszczanych uliczek. Gdyby nie umieszczony nad drzwiami szyld, można by go wziąć za zwykły budynek mieszkalny.
Przy wejściu powitała go uprzejmie recepcjonistka w wieku przedemerytalnym. Z uśmiechem wpisała go do księgi gości i wręczyła klucz do pokoju. Na breloczku namalowane było eleganckie zero.
- Cześć, ciociu – powiedział poeta, uśmiechając się przymilnie do starszej pani.
- Czesio? A co ty tu robisz? – zdziwiła się.
- Bo ja, proszę cioci, właśnie się rozstałem z dziewczyną… - oznajmił, przybierając minę zbitego psa. – Wyrzuciła mnie z domu, jak stałem… Nie mam się gdzie podziać… - Rzucił jej błagalne spojrzenie.
- Biedaku… - Recepcjonistka pokiwała głową ze współczuciem. – Dobrze, że chociaż zdążyłeś wziąć ze sobą tę walizkę z rzeczami.
- Tak, ciociu, to prawdziwe szczęście – przyznał melancholijnie pociotek. Nie miał zamiaru tłumaczyć, że tak naprawdę walizkę wyrzuciła przez okno bogini zemsty w przypływie złości.
- Masz, dziecko, klucz do jedynki. Przy okazji zaprowadzisz gościa. – Ponownie uśmiechnęła się do wiedźmina.
- Tak jest, proszę cioci! – Poeta odebrał kluczyk i ruszył w stronę schodów. – Chodź, Trojden.


Pokój wiedźmina mieścił się na parterze, za klatką schodową prowadzącą na piętro. Obok drzwi z numerem zero znajdowały się jeszcze jedynka, dwójka, trójka i czwórka.
Izdebka była niewielka, a jej wyposażenie stanowiły łóżko, niewysoka szafka, stolik i dwa krzesła. Stare, wąskie okno w nieco wypaczonej drewnianej ramie wychodziło na ogródek i sąsiednią posesję.
Wiedźmin zdjął plecak i oparł go o szafkę. Kurtkę powiesił na oparciu krzesła, które skrzypnęło ostrzegawczo, gdy je przestawiał. Powoli usiadł na łóżku, wypróbowując jakość materaca. Test wypadł pomyślnie, więc wiedźmin rozciągnął się na posłaniu, uważając, by nie pobrudzić pościeli butami.
Zasnął od razu, chociaż wcale nie miał takiego zamiaru.


Obudził się jak zwykle o szóstej rano. Na dworze było jeszcze zupełnie ciemno, mrok rozpraszał tylko pomarańczowy blask lamp ulicznych. Na parapecie przysiadł bury kociak i przyglądał się nowemu gościowi pensjonatu.
- Psik! – syknął wiedźmin, wstając.
Kot nawet nie drgnął. Na domiar złego na parapecie pojawił się drugi dachowiec, tym razem czarny jak smoła.
Ignorując tę niespodziewaną widownię, wiedźmin doprowadził odzienie do w miarę reprezentacyjnego stanu i wyszedł na korytarz. Zamknął za sobą drzwi swojego pokoju i rozejrzał się. Pensjonat tonął w półmroku; tylko nad drzwiami prowadzącymi prawdopodobnie do ogrodu delikatnie świeciła informacja o wyjściu awaryjnym. Postanowił pozwiedzać i przy odrobinie szczęścia znaleźć coś do jedzenia, ponieważ jego żołądek już zaczynał dopominać się śniadania.
Na piętrze wiedźmin nie odkrył nic ciekawego – ot, kopia parteru. Z tą tylko różnicą, że w miejscu recepcji i hallu wejściowego znajdowały się pokoje bez numerów – pewnie mieszkania pracowników albo zwykłe pomieszczenia gospodarcze. Rozczarowany zszedł na dół i nagle poczuł, że coś się zmieniło. Zamarł, nasłuchując.
Narastający szum dobiegał z części parteru, której wiedźmin jeszcze nie zwiedził. Poza tym w całym korytarzu pachniało czymś… apetycznym. Co to mogło być?
Nos zaprowadził Trojdena prosto do kuchni.
Nad blatem świeciła podwieszona do szafek lampa. Ubrana w zbyt duży T-shirt i spodnie od dresu dziewczyna z dużą wprawą kroiła rogaliki maślane. To właśnie one roztaczały ten niebiański zapach, który przyciągnął wiedźmina.
- Dzień dobry.
Dziewczyna drgnęła i szybko odwróciła się w jego stronę.
- Dzień dobry – odpowiedziała. Wyglądała na mocno przestraszoną.
- Jestem Trojden, zameldowałem się w tym hotelu wczoraj wieczorem. – Uśmiechnął się starając się wyglądać niegroźnie, co nie bardzo mu wychodziło.
- Alla Ruslanowna Dziwnowicz – przedstawiła się, wciąż przyglądając mu się nieufnie. – Kucharka. Zawsze pan sje tak skrada?
Wreszcie uśmiechnęła się. Napięcie opadło. Dziewczyna wróciła do krojenia pieczywa.
- Pan glodny? – spytała, zerkając z ukosa na stojącego w drzwiach gościa.
Wiedźmin skinął głową.
- O której jest tu śniadanie?
- O której gość sobie życzy. Do Rembertowa malo gości przyjeżdża, a jeszcze mniej mieszka tutaj. – Dziewczyna wyjęła z lodówki masło i zaczęła smarować połówki rogali.
Woda w czajniku zabulgotała gwałtownie, a głośne pyknięcie oznajmiło światu, że wrzątek można już nalewać do szklanek. Alla przełożyła rogaliki z deski do krojenia na talerze i postawiła na stole.
- Pan usiądzie. Kawa? Herbata? Mleko? Cappuccino? – Wstawiła masło do lodówki i schyliła się po mleko, które stało na niższej półce.
- Poproszę herbatę. – Wiedźmin usadowił się na kuchennym stołku przy obitym ceratą stole.
Po chwili dziewczyna postawiła przed nim szklankę pełną wrzątku i wręczyła mu torebkę z herbatą. Sama zamierzała pić kawę.
- Cukier? – Usiadła naprzeciw i wsypała do swojej szklanki trzy kopiaste łyżeczki cukru. Przyrządzona w ten sposób kawa z mlekiem musiała smakować jak cukierek kawowy w płynie. Wiedźmin aż wzdrygnął się na tę myśl i zrezygnował ze słodzenia swojej herbaty.
- Smacznego – powiedział i zaczęli jeść. Rogaliki były wyśmienite i nad wyraz sycące. Alla jadła powoli, jakby rozkoszowała się każdym kęsem. Wiedźmin skończył szybciej, więc mógł już spokojnie przyjrzeć się młodej kucharce. Była dosyć blada i drobna, a jej jasne, obcięte parę centymetrów poniżej linii uszu włosy układały się w niektórych miejsca w delikatne fale, a nawet loczki.
- Czemu tak pan sje przygląda, Trojden? – spytała, uchwyciwszy jego spojrzenie między jednym a drugim łykiem przesłodzonej kawy.
- Myślę. – Wiedźmin zerknął teraz przez okno na wciąż ciemne niebo. – Gdzie tu w okolicy można skorzystać z internetu? Muszę znaleźć pewien artykuł.


Rembertów Alla Ruslanowna znała bardzo dobrze, więc wiedźmin bez problemu trafił do wskazanej przez nią kawiarenki internetowej. Całe przedpołudnie spędził na przeszukiwaniu sieci i archiwum „Kroniki Kryminalnej”. Niestety, okazało się, że pan Krasnojarski grubo przesadził, opisując szczegółowość artykułu – tak naprawdę była to tylko krótka notatka na pół strony. Wszystko w tym tekście wskazywało na to, że autorka wie całkiem sporo na temat tajemniczych napaści. Wiedźmin zanotował sobie jej nazwisko. Może ktoś w pensjonacie będzie widział, gdzie dziennikarka mieszka.
Prosto z kawiarenki internetowej Trojden udał się na wstępny rekonesans. Zlokalizował osiedle, w którym mieszkała Bianka Krasnojarska ze swoim wampirem: trzy stosunkowo nowe bloki otoczone metalowym ogrodzeniem; trzy otwierane domofonem furtki i dwie bramy wjazdowe; podziemny parking, prawdopodobnie piwnice; nad ziemią w sumie pięć kondygnacji. Wiedźmin zanotował to wszystko w pamięci.
Ktoś właśnie wstukiwał kod w domofonie. Skrzypnęła otwierana furtka. Wiedźmin wsunął się na teren osiedla za jakimś wracającym z zakupów mieszkańcem. Rozejrzał się. Nad drzwiami prowadzącymi do poszczególnych klatek schodowych wisiały tabliczki z numerami lokali, do których dane schody prowadziły. W ten sposób bez problemu ustalił, którędy wejść do mieszkania „ofiary”.
Spojrzał na nieciekawe zdjęcie piegowatej nastolatki z pryszczem na brodzie i burymi włosami zaplecionych w dwa mysie ogonki. Bianka nie była nawet brzydka. Gdyby była brzydka, wyróżniałaby się z tłumu. A ze zdjęcia patrzyła na niego obojętnym wzrokiem idealnie przeciętna dziewczyna.
Wampir zwykle wybiera „szarą myszkę”, której nikt prócz nauczycieli nie traktuje poważnie; taką wystarczy lekko skomplementować, a już robi się miękka jak wosk. Po ugryzieniu dziewczyna staje się bezwolną marionetką w rękach krwiopijcy i, co ciekawe, prawie zawsze niesamowicie wręcz pięknieje. Nie ma jednak szansy, by długo cieszyć się nową, magicznie uzyskaną urodą, ponieważ bardzo szybko umiera w skutek anemii lub zwykłego wykrwawienia. A wtedy wampir zaczyna szukać sobie nowej ofiary.
Bianka ze zdjęcia idealnie pasowała do tego schematu. Fakt, że jeszcze żyje, trzeba chyba przypisać sile jej organizmu. A może niewielkiemu apetytowi krwiopijcy? To się jeszcze okaże.


Pensjonat „Odyseja” wypełniał apetyczny zapach zupy pieczarkowej. Wiedźmin ukłonił się recepcjonistce i skierował się prosto do kuchni – był piekielnie głodny i miał nadzieję, że Alla posiada interesujące go informacje.
- O, Trojden! Cześć! – Czesław Piłat wyszczerzył się do wiedźmina znad talerza zupy.
- Proszę siadać, zaraz nalożę panu zupę. – Alla zerwała się ze swojego miejsca. Siedziała naprzeciw poety, a jej talerz był pusty – pewnie podczas posiłku on mówił, a ona jadła. Tym razem miała na sobie ładną sukienkę, podkreślającą jej nienaganną figurę. Od rana zdążyła porządnie uczesać włosy.
- Wiesz, właśnie mówiłem Ali, jaki wiersz napisałem pod wpływem wczorajszego burzliwego rozstania – oznajmiła poeta. – Siadaj, zaraz ci zadeklamuję.
Wiedźmin przysunął sobie stołek i usiadł przy stole.
- Wstąpiłem w piekła czeluść. Duszę moją szarpią
kleszczami rozgrzanymi aż do czerwoności,
me ciało wystawili na pożarcie harpiom,
wtłoczyli wrzątek w żyły, zgruchotali kości.

Alla postawiła przed Trojdenem parujący talerz zupy. On skinął jej głową i zabrał się do jedzenia.
- Na pożarcie karpiom? Przecież te ryby chyba jedzą tylko rośliny? – Alla wróciła na swoje miejsce wyraźnie rozbawiona.
- Myli się pani. Karpie żywią się drobnymi zwierzętami wodnymi – poinformował ją wiedźmin, przerywając konsumpcję ciepłego posiłku. – Ale rzeczywiście nie byłyby w stanie zjeść ciała człowieka.
Poeta westchnął ciężko.
- Jakie znowu karpie? Ja o harpiach pisałem! Przez „h” jak Hel!
- Jak pieklo! – Kucharki wciąż nie opuszczała wesołość. – Ale co to są te harpie przez „h”?
- Ptaki z rodziny jastrzębiowatych – powiedział wiedźmin.
- Nie! Mi chodziło o takie mitologiczne stworzenia! Z mitologii greckiej! Naprawdę nigdy nie słyszeliście o harpiach? Takie pół-kobiety, pół-ptaki. Groźne i drapieżne.
- A, garpii! Tak, slyszalam, ale nie po polsku. – Jej wesołość w jednej sekundzie ulotniła się. Alla spojrzała na wiedźmina, który pałaszował swoją porcję zupy. – Jestem z Ukrainy.
Trojden skonstatował, że dziewczyna oczekuje od niego jakiejś odpowiedzi.
- A ja z Pragi Południe – rzekł, wywołując niespodziewany przypływ wesołości u poety.
- No to ja się już nie dziwię, że nie doceniacie pięknej, polskiej poezji pisanej trzynastozgłoskowcem – powiedział, zadzierając nieco nosa.
- A ty nie bądź taki Milosz! Nagrody Nobla jeszcze nie dostaleś! – odgryzła się Ukrainka.
- Sami tego chcieliście. Teraz już nie przeczytam wam dalszej części mojego poematu. – Poeta naburmuszył się i zaczął w końcu jeść swoją zupę, która do tej pory niemal zupełnie wystygła.
- Trojden, dolać panu zupy? – spytała uprzejmie Alla.
- A jest jakaś szansa na drugie danie, Alla Ruslanowna?
- Szczerze mówiąc: niewielkie. – Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco.
- W takim razie poproszę dokładkę. – Wiedźmin podał jej swój talerz. – Wie pani może, gdzie znajdę dziennikarkę „Kroniki Kryminalnej”, Zytę Stentorowską?
Alla zaprzeczyła ruchem głowy, a poeta zakrztusił się zupą.
- Chyba nasz Milosz ją zna. – Kucharka włączyła palnik pod garnkiem z zupą. – Zaraz się nagrzeje.
- A po co ci ona? – Czesław Piłat najwyraźniej wciąż był na nich obrażony.
- To ona wczoraj wyrzuciła cię z mieszkania, prawda? – domyślił się wiedźmin.
- Nie zamierzam z wami współpracować. Żegnam. – Poeta wstał i wyszedł bez słowa.
- Do kolacji, Milosz! – rzuciła za nim Alla, chichocząc.
- Pani jest studentką? – spytał Trojden.
- Nie. Nielegalnym uchodźcą spoza Unii Europejskiej. Satysfakcjonuje pana taka odpowiedź? – Jej humor znów zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. – Nie? To może dodam, że moja matka była driadą.
- A ojcem Dziadek Mróz? – zakpił.
- Nie, cholerny człowiek! Zwykly, przeciętny. I na domiar zlego wziąl mnie do siebie i wychowywal w miasteczku, z dala od lasu. A ja zawsze różnilam sje od normalnych ludzi. Pan jest wiedźminem. Od razu poznalam. Przyslal pana pan Krasnojarski? Ma pan pozbyć sje potwora, którego jaśniepan hodowal na wlasnym lonie? Potwora, którego chcial zaciągnąć do lóżka, ale potwór sje nie dal, więc potwora sje zwolnilo, a potem wynajęlo sje wiedzmaka, żeby pozbyl sje potwora… - Alla rozpłakała się nagle, czym zupełnie zaskoczyła Trojdena. Usiadła ciężko na swoim stołku, oparła ręce o stół, schowała twarz w dłoniach i zaszlochała.
- Myli się pani – powiedział powoli. – Rzeczywiście wynajął mnie pan Krasnojarski. Ale pani nie jest potworem i nie przyjąłbym zlecenia na panią. Nie musi już pani grzać tej zupy. – Wiedźmin wstał, zdjął ze stojącego przy drzwiach wieszaka kurtkę, założył ją i wyszedł bez słowa.


Wybiła trzecia po południu, gdy wiedźmin zadzwonił do drzwi Zyty Stentorowskiej. Otworzyła mu nie wczorajsza bogini zemsty, ale zmęczona młoda kobieta o zaczerwienionych oczach.
- O, proszę, pan wiedźmin – stwierdziła, zanim on zdążył cokolwiek powiedzieć. Z jej twarzy momentalnie znikło zmęczenie i troska; w jej oczach błysnęło żywe zainteresowanie, a na usta wypłynął figlarny uśmieszek. – Proszę, niech pan wejdzie.
Trojden dał się zaprowadzić do przytulnego saloniku i posadzić na kanapie. Gospodyni przysiadła obok.
- Proszę pani…
- Tylko nie „proszę pani” – przerwała mu dość niegrzecznie. – Nie jestem siedemdziesięciolatką ani nauczycielką, żeby się do mnie tak zwracać. Jestem Zyta.
- Trojden – przedstawił się wiedźmin. – Zyto, potrzebuję informacji o serii napadów w Rembertowie. Podobno podejrzewasz wampira?
- Dobrze trafiłeś, specjalizuję się właśnie w tej sprawie. – Dziennikarka uśmiechnęła się jak studentka na egzaminie, która wylosowała bardzo łatwe pytanie. – Ktoś cię wynajął, żebyś pozbył się tego wampira? To nie będzie proste. Zresztą wcale nie jestem pewna, że tych napaści dokonał wampir. Ale od początku. Napaści zaczęły się trzy miesiące temu, w pierwszej połowie września. Ktoś napadał na wracające późno kobiety, mniej więcej jedną na tydzień. Napastnik ogłuszał ofiarę, podcinał jej żyły na nadgarstku i zbierał krew. Potem bandażował szczelnie ranę. Czasami wzywał pomoc. Dlatego wszystkie ofiary przeżyły.
- Podobno była ofiara śmiertelna?
Zyta skinęła głową.
- Tak, pierwsza. Widocznie napastnik jeszcze nie nabrał wprawy. Może ciął za głęboko albo nie potrafił sprawnie zabandażować rany? W każdym razie dziewczyna się wykrwawiła.
- Podcinanie żył? – Wiedźmin zmarszczył czoło. Coś mu tu nie pasowało. – Przecież wampir by czegoś takiego nie zrobił. Rozdarłby ciało zębami i to raczej na szyi niż na nadgarstku. A do tego to bandażowanie…
- Właśnie, Trojden. To wygląda na robotę człowieka, nie jakiejś istoty nadprzyrodzonej. Dlatego przykro mi, ale raczej się tu nie przydasz. – Dziennikarka spojrzała na niego pytająco; może miał jeszcze jakieś pytania.
- Człowieka? Myślisz, że to jakiś psychopata? – zdziwił się wiedźmin, bo nie przyszło mu to wcześniej do głowy.
- Nie wykluczałabym takiej możliwości. Zresztą na samym początku września zdarzył się taki wypadek: dentysta przewrócił się, trzymając w ręce włączone wiertło. Przewracając się, trafił nim w swoje oko. Dziura była na wylot, przez mózg. Widziałam zdjęcia. Okropieństwo. – Aż wzdrygnęła się, gdy o tym opowiadała. – Pomyślałam, że ten „wypadek” jest mało prawdopodobny. Mam pewną teorię… Tylko nie obalaj jej od razu, dobrze? Otóż mam teorię: dentysta nie znosił wampirów, bo jeden z nich zabił jego córkę. Ale to jeszcze nie teoria, to fakt. No więc pomyślałam, że ten dentysta w jakiś sposób schwytał wampira i powyrywał mu zęby. Ale wampir uciekł, przy okazji mszcząc się na dentyście. I teraz taki bezzębny krwiopijca grasuje po Rembertowie. Nie może przegryzać szyj, to tnie nadgarstki.
- No dobrze, ale dlaczego w takim razie potem je bandażuje? Przecież zazwyczaj wampiry nie mają takich skrupułów – zauważył wiedźmin.
- Właśnie. Dlatego mam wątpliwości. – Dziennikarka potarła twarz dłońmi, po czym odrzuciła do tyłu rude loki, które spłynęły jej na oczy. – Krążą plotki, że wampir ma swoją siedzibę gdzieś w nowych blokach. A napaści miały miejsce w promieniu pół kilometra od nich. Czyli pasowałoby do teorii o okaleczonym wampirze. Albo… Jeśli wampir może opętać człowieka, to może zmusił kogoś, by napadał i wykrwawiał ofiary dla niego…? – Pobladła. Zgroza malowała się na jej piegowatym obliczu.
- Mało prawdopodobne. Opanowanie ofiary w tym stopniu wymaga znacznej mocy, a kaleki wampir na pewno taką nie dysponuje. Jeśli masz rację i ten dentysta rzeczywiście zemścił się umiejętnie, to wampir może nigdy nie wrócić do pełnej sprawności. – Wiedźmin zadumał się. Rozmowa okazała się o wiele ciekawsza, niż się spodziewał, i naprowadziła go na zupełnie nowe tropy.
- Miasto cię wynajęło, żebyś pozbył się tego potwora? – spytała niespodziewanie dziennikarka.
- Nie, osoba prywatna. Nie mogę o tym mówić. Ustawa o ochronie danych osobowych. – Uśmiechnął się kwaśno.
Zyta odpowiedziała mu tym samym.
- Ja tu się obnażam, opowiadam ci najgłupsze nawet teorie, a ty nic! – Pokręciła głową, jakby niedowierzała, ale najwyraźniej wcale się nie gniewała. – No cóż, pewnie po prostu nie zdążyłeś się jeszcze nad tym wszystkim zastanowić. Ja miałam całe trzy miesiące, a ty przyjechałeś… wczoraj? A tak, to ty jesteś tym wybawicielem komputera Cześka.
Wiedźmin zerknął niepewnie w jej stronę – a nuż na wspomnienie ubiegłego wieczoru obudzi się w niej żądza mordu. Ale nie, dziennikarka tylko westchnęła ciężko i ponownie odrzuciła loki z oczu.
- On chyba nigdy nie zmądrzeje. – Pokręciła głową, nie patrząc nawet na gościa. Przez chwilę wydawało się, że zaraz wybuchnie płaczem, ale ona tylko odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się z wprawą zawodowego sprzedawcy. – Może napijesz się czegoś? Może jesteś głodny?
- Napiłbym się herbaty – przyznał Trojden.
- Już robię. – Zyta wstała, poprawiła dolną część swetra, która zaczepiła jej się za pasek od dżinsów, i wyszła. Zaraz w sąsiednim pokoju rozległ się szum wrzącej wody. Po pięciu minutach gospodyni wróciła, niosąc herbatę w wielkim kubku, na którym widniała dosyć zabawnie narysowana krowa.
W czasie nieobecności gospodyni wiedźmin miał czas, aby spokojnie pomyśleć i podsumować ich rozmowę. Doszedł do wniosku, że powinien wreszcie odwiedzić piwnicę, w której według pana Krasnojarskiego zadomowił się wampir. Niestety, za oknem zdążył już zapaść zmrok, a wampira nie należało w żadnym wypadku nachodzić po ciemku. Dlatego tę eskapadę Trojden zaplanował na przedpołudnie następnego dnia.
- Ale powiesz mi, jeśli dowiesz się, kto napadał na te kobiety? – spytała Zyta, stawiając przed nim parujący napój.
- Jeśli sytuacja i kodeks mi na to pozwolą – odparł, wiedząc, że taka odpowiedź jej nie zadowoli.
- Chyba to wszystko, na co mogę liczyć z twojej strony – westchnęła. – Powiedz…
Wiedźmin podniósł kubek z – jak się okazało – zieloną herbatą, której nie znosił. Zyta patrzyła na niego jakoś inaczej, a jej oczy świeciły dziwnym blaskiem.
- Powiedz… spotkasz go dzisiaj?
Zrozumiał, że chodzi jej o wiarołomnego poetę.
- Tak. Myślę, że tak.
- To przekaż mu… - Odchrząknęła, a jej głos stał się nagle twardy jak stal: - Niech ten drań usunie swoje pliki i odda mi komputer!


Kolacja w „Odysei” przebiegła, jakby w czasie obiadu nic się nie zdarzyło – Alla żartowała, a poeta się dąsał, zwłaszcza gdy wiedźmin przekazał mu żądania Zyty Stentorowskiej.
- Wariatka! Przecież gdyby nie my, ten komputer nadawałby się tylko na złom!
- Gdyby nie ty, Milosz, nie wyrzucilaby go przez okno – zauważyła kucharka.
- Co ty znowu z tym Miłoszem? To nie moja wina, że matka dała mi na imię Czesław! – zirytował się poeta.
- Ona ma rację – odezwał się wiedźmin. – Gdyby nie ty, laptop stałby teraz u niej na biurku.
- Jak ją znam, to leżałby pod łóżkiem. I codziennie rano jej zgrabna stópka deptałaby go, nie czyniąc żadnej szkody… - Poeta rozmarzył się, a cała jego złość momentalnie wyparowała. – Przekaż jej ode mnie następującą odpowiedź:
grzeszyłem bardzo ciężko przeciw boskim prawom.
Moja dusza nie zazna przez wieczność litości,
bo imię me okryte samobójcy sławą…
Ty byłaś mą zgubą, o nieszczęsna miłości!

- Ale chyba powinien poczekać, aż umrzesz – powiedziała Alla, chichocząc cicho.
- Absolutnie nie znasz się na poezji, Alu. – Poeta prychnął, wstał i wyszedł.
Wiedźminowi udzielił się niefrasobliwy nastrój półdriady.
- Czy powinienem czuć się obrażony, że z „Miłoszem” jest pani „na ty”, a ze mną nie? – spytał.
Alla wyszczerzyła równiutkie, białe ząbki, starając się nie chichotać.
- Z nim trudno nie być „na ty”. – Rozłożyła bezradnie ręce.
- Ma pani rację – przyznał Trojden.
- Ale jeśli pan chce, możemy wypić brudzierszafta.
- Bardzo chętnie – odparł wiedźmin, jak się potem okazało, na własną zgubę.
Alla wyciągnęła z kredensu butelkę ziołowej nalewki. Trunek był mocny, a jego aromat przywodził na myśl las kołyszący się na lekkim wietrze zaraz po deszczu. Wiedźmin rozpoznał nawet zapach trawy pokrytej rosą i wszechobecnej transpiracji.
Wypili bruderszaft.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Andromeda Mirtle dnia Czw 19:20, 22 Sty 2009, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Andromeda Mirtle




Dołączył: 27 Gru 2006
Posty: 616
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z Rembertowa

PostWysłany: Czw 19:17, 22 Sty 2009    Temat postu:

Ocknął się, czując nóż na gardle. Uruchomił wszystkie zmysły. Leżał na plecach i ktoś o zgrabnych nogach siedział na nim okrakiem, przyciskając mu ręce do tułowia. Prawdopodobnie ta sama osoba trzymała nóż. W razie oporu czekała go amatorska tracheotomia, a i to w najlepszym wypadku.
Otworzył oczy. Dzięki rozszerzonym do granic możliwości źrenicom ujrzał w ciemności bladą twarz czarnowłosej dziewczyny, która przyglądała mu się spod przymkniętych powiek. Oczy miała umalowane czarną kredką, więc odcinały się wyraźnie na tle jasnej cery.
Pozwolił twarzy drgnąć, by dziewczyna zauważyła, że już nie śpi.
- Zabiję cię – wysyczała. W jej głosie pobrzmiewała nienawiść w najczystszej, niczym nie skażonej formie.
Wiedźmin milczał, a jego oczy wyławiały z mroku coraz więcej szczegółów. Dziewczyna w lewej dłoni trzymała jego medalion, który powinien był ostrzec go o niebezpieczeństwie. Prawą przyciskała mu ostrze do szyi.
- Zabiję cię – powtórzyła.
- Gdybyś naprawdę chciała to zrobić, już byłbym martwy. Mogłaś bez problemu poderżnąć mi gardło, gdy spałem – odparł ledwie dosłyszalnym szeptem. Gdzieś głęboko na dnie umysłu kołatała mu się myśl, że powinien ratować się za wszelką cenę, ale jakoś nie miał na to ochoty. W tym momencie było mu niemal zupełnie obojętne, co zrobi blada skrytobójczyni.
- Dostałeś zlecenie. Nie wypełnisz go.
- A jeśli się nie zgodzę, wtedy mnie zabijesz, Bianko?
Przez twarz dziewczyny przebiegł skurcz. Trafił. Ironia losu sprawiła, że siedziała na nim biedna ofiara wampira, córeczka tatusia, panna Bianka Krasnojarska. Postanowił pójść za ciosem.
- Chcesz chronić tego wampira? Przecież on tobą manipuluje!
- Zamknij się! – warknęła, przyciskając mocniej ostrze. Wiedźmin poczuł pierwsze krople krwi spływające wolno na poduszkę.
- Przepraszam – powiedział już samymi wargami, bojąc się, że najlżejsze drgnienie gardła może wywołać poważne uszkodzenia ciała.
- Zapomnij o mnie i o tym wampirze. Nie masz zielonego pojęcia, co jest między nami. To nie ja jestem ofiarą manipulacji tylko ty. Widzę, że tatuś już cię przeciągnął na swoją stronę. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego, a on ciągle nie przyjmuje tego do wiadomości. A ty jesteś tylko marionetką. On pociąga za twoje sznurki. Chcę zniszczyć narzędzie, za pomocą którego on zamierza wtrącać się w moje życie. Jeśli ty jesteś tym narzędziem, nie zawaham się. – Jej głos był zimny i twardy jak stal. Takiego tonu nikt nie spodziewałby się po pryszczatej nastolatce z przekazanego przez pana Krasnojarskiego zdjęcia.
- Nie jestem niczyim narzędziem. – Wiedźmin miał ochotę uśmiechnąć się paskudnie, ale zrezygnował. Pewnie i tak w ciemności by tego nie zauważyła. – Może słyszałaś o tym, że wiedźmini to bezwolni mordercy, którzy zrobią wszystko, jeśli tylko odpowiednio się zapłaci. To kłamstwa.
- Ale przyjąłeś zlecenie mojego ojca. Masz przyprowadzić mnie z powrotem na smyczy. Wiedz jednak, że ja się nie dam. Dla mnie powrót do tamtego życia jest gorszy niż śmierć.
- Wolisz umrzeć w ramionach swojego wampira?
- Już umarłam. – Wzruszyła ramionami, przy czym odsunęła nieco ostrze od jego gardła. Wiedźmin odetchnął. – To jak w „Dziadach”. Bianka obiit. Hic natus est…
- Hic nata est – poprawił odruchowo wiedźmin.
- …Anastazja – dokończyła, nie zważając na uwagę Trojdena. – Anastazja znaczy „zmartwychwstała, wskrzeszona”. Przedtem byłam martwa, leżałam w trumnie za życia. Trzy miesiące temu Bianka umarła, a narodziła się Anastazja. Mój ojciec tego nie rozumie. Chce wskrzesić trupa, a to przecież niemożliwe. Może dostać najwyżej zombie. Dlatego powiesz mu, że zadanie, które ci zlecił, jest niemożliwe. Rozumiesz?
- Rozumiem – wyszeptał. Nie zamierzał się z nią spierać, zwłaszcza że wciąż trzymała nóż w okolicach jego gardła.
- W takim razie śpij, wiedźminie. I pamiętaj – jeśli się do nas zbliżysz, zabiję.
Trojden poczuł, że zapada się w ciemność.


Z przyzwyczajenia obudził się o szóstej rano. Ostatnim, co był w stanie sobie przypomnieć z ubiegłego dnia, był bruderszaft z Allą. Ile wypili potem, nie pamiętał. Głowa bolała go mniej, niż się spodziewał. Za to piekielnie chciało mu się pić. Zwlókł się z łóżka i ruszył do kuchni.
Na korytarzu niemal zderzył się z wysokim, piegowatym nastolatkiem o rozwichrzonych, szaroburych włosach. Chłopak kogoś mu przypominał.
- Dzień dobry. – Młodzieniec wykazał się dobrym wychowaniem.
Wiedźmin mruknął coś w odpowiedzi, wyminął go i wtoczył się do kuchni, przypadając od razu do lodówki.
- Cześć – rzuciła Alla, jakby nigdy nic smażąc naleśniki na śniadanie.
- Alla, ty mi powiedz, co my wczoraj piliśmy? – jęknął, pochłaniając pierwszy napój, który mu się nawinął, czyli truskawkowy jogurt pitny.
- Nalewkę ziolową. Oryginalny przepis mojej mamy.
- A dałbym sobie rękę uciąć, że to co najmniej Woda Brokilonu. Dlaczego ty nie masz kaca?
- Geny. – Uśmiechnęła się do swoich naleśników. – Driady nie mają kaca. Myślalam, że wiedźmaki też.
- U nas to kwestia indywidualnych predyspozycji. – Wiedźmin schylił się, by wyrzucić pudełko po jogurcie do kosza na śmieci, i zobaczył swoje odbicie w wiszącej nad blatem, wypolerowanej do czysta metalowej patelni. Na całej szyi miał rozmazaną krew. Własną. Przypomniał sobie, kto i po co odwiedził go w nocy.
- Szkoda. Skoro już zmieniają wam metabolizm, mogliby też pomyśleć o kacu – powiedziała Alla, kontynuując rozmowę. Zachowywała się, jakby wszystko było w porządku. I to go zastanowiło.
- Mówiłaś, że przedtem pracowałaś u państwa Krasnojarskich, tak? Przyjaźniłaś się z Bianką?
Dziewczyna zesztywniała na ułamek sekundy, a potem wzruszyła ramionami.
- No wiesz, tylko w takim stopniu, w jakim slużba może przyjaźnić się z dziećmi państwa domu.
- Nie wierzę ci. To pewnie ty jej powiedziałaś, że jej ojciec mnie wynajął – powiedział.
Alla wzdrygnęła się, jakby zmroził ją ton jego głosu.
- Mylisz sje – odrzekła słabym głosem, czym tylko umocniła Trojdena w jego przypuszczeniach.
Nie miał ochoty na zabawę w kotka i myszkę. Błyskawicznie znalazł się tuż obok niej, złapał za ramię i szarpnięciem zmusił ją, by porzuciła przygotowywany właśnie posiłek i stanęła z nim twarzą w twarz.
- Mów prawdę.
- Puść ją! – krzyknął ktoś za wiedźminem i szarpnął go do tyłu.
- Proszę, nie wtrącaj sje, Tristan – odezwała się Alla. Coś w jej głosie się zmieniło.
Trojden puścił półdriadę i obejrzał się.
- Łatwiej jest się wyżywać na bezbronnej kobiecie, co?! – rzucił zaczepnym tonem młodzieniec, z którego wiedźmin spotkał przed chwilą na korytarzu. – Zmierz się z równym sobie…!
- Tristan Krasnojarski? – spytał Trojden właściwie pro forma, bo nie spodziewał się spotkać drugiej osoby noszącej to rzadkie imię. – Brat Bianki?
- Tak, to ja. – Chłopak wyzywająco wysunął szczękę. Na ten widok wiedźmin uśmiechnął się mimo woli.
Zapachniało spalenizną. Alla westchnęła cicho i odwróciła się w stronę palnika gazowego, by ratować to, co zostało ze smażącego się akurat naleśnika.
- Przepraszam. Nie powinienem tak traktować damy – powiedział Trojden. Niespodziewane spotkanie z bratem Bianki-Anastazji zdecydowanie poprawiło mu humor. – Powiedz mi, czy siostra utrzymuje z tobą kontakty?
Tristana zupełnie zaskoczyło to pytanie. Spodziewał się raczej słownej riposty, a może i ciosu inicjującego bójkę.
- No… pisujemy do siebie SMSy.
- A spotykacie się twarzą w twarz? – Wiedźmin kontynuował przesłuchanie.
- Czasami.
- Jaka wtedy jest? Inna niż przed… wakacjami?
- Na pewno. Teraz jest taka… ja wiem… natchniona. I bardziej entuzjastycznie podchodzi do wszystkiego. Nawet raz napisała mi wypracowanie na polski. Tylko że teraz pisze gotykiem i strasznie trudno ją odczytać.
Rozległ się syk parującej szybko wody – to Alla polała gorącą jeszcze patelnię zimną wodą z kranu.
- A czy mówiła coś o tym wampirze?
- Nie.
- Czy… hm… Czy według twojego osądu ten wampir zagraża twojej siostrze? Czy Bianka sprawia wrażenie coraz słabszej? – pytał dalej wiedźmin.
- Nie Bianka, tylko Anka – poprawił Tristan. – Teraz ma na imię Anastazja. Zmieniła imię, bo…
- Wiem. Mów o wampirze.
Chłopak trochę się obruszył na tak nieuprzejme traktowanie, ale mówił dalej.
- Nie wiem. Nie wygląda na słabą. Mówiła, że ma najlepszą kondycję w życiu. I schudła. Ale to dobrze, bo zawsze była gruba, a teraz przynajmniej ładnie wygląda.
- Czyli sprawia wrażenie, że teraz jest jej lepiej?
- Tak, panie wiedźminie. – Tristan domyślił się wreszcie, z kim ma do czynienia. – Pan chce go zabić, prawda?
- Tak.
- Ale jej pan nie zrobi krzywdy?
- Nie. W stosunku do B… Anastazji będę działał tylko w granicach obrony własnej. – Wiedźmin uśmiechnął się krzywo.
Na twarzy chłopca odbiło się zdumienie, ale już o nic nie pytał.
- Tristan, spóźnisz się do szkoły – odezwała się zmęczonym głosem półdriada.
- Już idę. Ale Ali też nie zrobi pan krzywdy? – Spojrzał na wiedźmina podejrzliwie.
- Nie zrobię.
- No to idę. Do widzenia. – Skinął Trojdenowi głową i zniknął w czeluściach korytarza.
Alla postawiła na stole dwa talerze, na których parowały świeżutkie naleśniki z truskawkami.
- Śniadanie – powiedziała drewnianym głosem.
- Usiądź. – Wiedźmin zajął miejsce przy stole. – Chcę porozmawiać. Obiecałem przecież, że nie zrobię ci krzywdy.
Kucharka zerknęła na niego nieufnie i usiadła po przeciwnej stronie stołu.
- Myślę, że zadzwoniłaś do Anastazji z telefonu jej brata. Powiedziałaś jej, że się tu zatrzymałem i jakie jest moje zadanie. Wyłudziłaś ode mnie tę informację przy obiedzie. Nie wiem, czy naprawdę wierzyłaś, że miałem zabić ciebie. Szczerze mówiąc, wątpię…
- Niewierny Tomasz. – W oczach półdriady pojawiło się coś szalonego. – Nie wiesz wszystkiego. Jestem z Tristanem od roku. Jego rodzice zwolnili mnie i wyrzucili na zbity pysk, myśląc, że w ten sposób pozbędą sje niepożądanej potencjalnej synowej. Ale przeliczyli sje. Tristan mnie kocha i przychodzi do mnie. Im mówi, że nocuje u kolegi, z którym gra na komputerze do późna. A tak naprawdę jest ze mną. Pomyślalam, że jego ojciec sje dowiedzial i przyslal ciebie…
- Mało wiarygodne, ale powiedzmy, że wierzę. W takim razie na pewno miałaś dostęp do telefonu Tristana i mogłaś zadzwonić do Anastazji. Uprzedziłaś ją. A ona poleciła ci mnie upić czy odurzyć, nie wiem, co tak naprawdę wypiłem. W każdym razie w nocy nie byłem nawet w stanie kiwnąć palcem, by się bronić. Mogłem tylko mówić i poruszać głową. Nie uświadomiłem sobie tego od razu, bo najwyraźniej ta substancja zniekształca postrzeganie. Normalny człowiek by się nie zorientował. Ale ja jestem wiedźminem. Mój organizm działa nieco inaczej.
- No dobrze. Powiedzmy, że to ja. – Alla przyglądała mu się badawczo. – I co teraz?
- Teraz ja pójdę na rekonesans, a ty nie powiesz jej o tym.
- Chyba nie mam wyjścia.
- Skoro już się dogadaliśmy, możemy zjeść śniadanie.


Po posiłku wiedźmin wrócił do swojego pokoju, by się przygotować. Zaczął od doprowadzenia się do porządku po tej niespokojnej nocy. Rana na szyi po bliższych oględzinach okazała się płytka i niegroźna. Większą krzywdę mógłby sobie zrobić, gdyby zaciął się przy goleniu.
- Hej, Trojden, jesteś u siebie? – Skrzypnęły drzwi i do pokoju wszedł Czesław Piłat. Ziewnął rozdzierająco i rozejrzał się. Zamarł z otwartymi ustami, gdy zobaczył plamę krwi na poduszce. – Co się stało? Mordowałeś jakieś sukkuby?
- Dzień dobry, szanowny panie Miłosz – odparł wiedźmin, mając nadzieję, że poeta się obrazi i pozwoli mu spokojnie przygotować się do zwiedzania piwnicy panny Krasnojarskiej. Mylił się.
- A wiesz, doszedłem do wniosku, że Miłosz jest całkiem niezłym imieniem. Na pewno lepszym niż Czesław. Może powinienem zacząć występować pod pseudonimem Miłosz Piłat? – Poeta usiadł na krześle za stołem.
- No tak, Czesław Miłosz już nazywać się nie możesz. – Trojden z roztargnieniem pokiwał głową, grzebiąc w plecaku w poszukiwaniu niezbędnego ekwipunku. – Masz może wodę święconą?
- Co? – zdziwił się poeta.
- Woda święcona. Taka woda, którą pobłogosławił ksiądz. Używa się jej do chrztu, błogosławieństw lub święcenia przedmiotów. A poza tym odpędza złe duchy i właśnie ta jej właściwość jest mi potrzebna – wytłumaczył cierpliwie wiedźmin.
- Przecież wiem, co to jest woda święcona. Będziesz kogoś egzorcyzmował? – zainteresował się poeta, wietrząc temat na balladę, a może nawet jakiś dłuższy poemat.
- Zobaczymy. Ale bez wody święconej będzie trudno. – Trojden wyjął z plecaka długą, grubą tubę na rysunki i ułożył ją na łóżku.
- Mógłbyś gwizdnąć trochę z kościoła.
- Nie mógłbym. Po pierwsze trudno ukraść coś, co jest przeznaczone do publicznego użytku. Równie dobrze mógłbym gwizdnąć wodę z kranu w galerii handlowej. Po drugie wiedźmini i tak już mają złą opinię u osób duchownych. Nie chciałbym jej jeszcze pogarszać. Dlatego proszę ciebie, żebyś załatwił mi trochę takiej wody.
- To ja mam gwizdnąć ją z kościoła? – nie zrozumiał poeta.
- A nie pomyślałeś, że może twoja ciocia ma trochę?
- Nie. Ale mogę pójść i spytać. Zaraz wracam.
Gdy za poetą zamknęły się drzwi, wiedźmin zaczął dokładnie przeszukiwać swój bagaż. Gdy wyjmował tubę na rysunki, która tak naprawdę służyła mu do przechowywania miecza, odniósł wrażenie, że ktoś obcy grzebał w jego rzeczach. Niestety, nie pomylił się. W plecaku brakowało całej paczki srebrnych nabojów do rewolweru, który zresztą też ktoś zabrał. Bianka-Anastazja postarała się, by go zniechęcić. Nie wiedziała tylko, że wcale nie zamierzał używać dzisiaj broni palnej. Strzały na terenie zamieszkanym mogłyby wywołać niepotrzebne zamieszanie, a tego wolał uniknąć. Poza tym bardziej ufał srebrnej klindze niż cudom nowoczesnej techniki, których skuteczności czas nie zdążył jeszcze zweryfikować.
- Mam! – Poeta z triumfem w oczach i małą buteleczką w dłoni powrócił do pokoju Trojdena.
- Dzięki. – Wiedźmin schował zdobycz „Miłosza” do odpowiedniej kieszeni i przełożył przez plecy tubę na rysunki. – Teraz mogę iść.
- Będziesz polował na wampira? Mogę iść z tobą? – Poeta ożywił się. Zachowywał się jak mały chłopczyk, który usłyszał, że do miasta przyjeżdża cyrk. – Obiecuję, że nie będę przeszkadzał.
- Nie ma mowy.
- Ale…
- Czy ty widziałeś kiedykolwiek w życiu wampira? Nie? No to masz szczęście. – Niefrasobliwość poety zaczynała już wiedźmina irytować. – Myślisz, że wampira jest tak samo łatwo zabić jak muchę?!
- W pewnym sensie tak. Jeśli wierzysz, że każde żywe stworzenie zasługuje na godne życie, to równie trudno jest ci zabić muchę jak wampira. Nie wytrzeszczaj tak na mnie tych swoich wiedźmińskich ślepiów. I tak wiem, że działają inaczej niż u normalnego człowieka. Nie chodzi mi o to, że na muchę też musisz zasadzać się z mieczem. Chodzi mi o trudność psychologiczną. Jeśli wiesz, że tą muchą może być na przykład twoja matka, to przecież jej nie zabijesz, choćby i przez cały dzień brzęczała ci nad głową.
- Czy twój wywód ma jakiś głębszy cel?
- Chodzi mi o to, że uważasz śmierć za największe zagrożenie dla człowieka, prawda? A tak nie jest. Koniec jednego życia to początek następnego.
Wiedźmin popatrzył na poetę sceptycznie.
- Zostałeś hinduskim kaznodzieją?
- Hinduskim? W życiu! – obruszył się Miłosz. – Jestem rdzennie polskim buddystą!
Trojden nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
- Nie śmiej się! Chodziło mi o to, że nie musisz się mną przejmować. Jak zginę, to się odrodzę i…
- …zostaniesz muchą. Wiem, to już mówiłeś.
- Nie! Ale ja na poważnie…
- Posłuchaj. – Wiedźmin położył ciężką dłoń na ramieniu poety. – Nie ma sensu, żebyś tam szedł. Najprawdopodobniej będzie zupełnie ciemno i nic nie zobaczysz. Potem mógłbyś napisać jedynie „ciemno wszędzie, głucho wszędzie”. A gdyby jednak wampir zdecydował się zrobić ci krzywdę, raczej nie wyszedłbyś z tego w jednym kawałku. Powiedziałeś, że nie boisz się śmierci, bo się odrodzisz. Ale jako mucha chyba będziesz miał małe szanse popisania się swoim talentem literackim, prawda?
- Przecież wcale nie muszę być muchą…
- Słuchaj, Miłosz, nie mam teraz czasu na dysputy filozoficzne. Jeśli chcesz mi się na coś przydać, miej oko na Allę. Do zobaczenia po południu.
Gdy wiedźmin wyszedł, poeta westchnął tylko i powlókł się do swojego pokoju. Naprawdę miał nadzieję, że zobaczy prawdziwego wampira. Może dzięki temu odzyskałby natchnienie, które utracił po tym, jak Zyta wyrzuciła go z domu. Nie był w stanie nawet skończyć swojego utworu o mękach piekielnych spowodowanych nieszczęśliwą miłością. Jaki tam z niego Miłosz, skoro nawet nie potrafi sklecić porządnego sonetu, a w trzynastozgłoskowcu wciąż wychodzi mu parzysta ilość sylab? Chyba jeszcze nigdy wena nie opuściła go w takim stopniu.
Po pięciu minutach przypomniał sobie, że miał obserwować Allę. Wyjrzał na korytarz i usłyszał, że półdriada rozmawia z kimś przez telefon w recepcji. Nastawił ucha, ale dotarł do niego tylko szybki potok rosyjskiej mowy. Poeta zdołał wyłowić tylko charakterystyczny zwrot „Olgierd Pietrowicz” – tak driada zwracała się do swojego rozmówcy.
Niestety, Czesław Piłat należał do pokolenia, które w szkole uczyło się głównie angielskiego, a dodatkowo opanowało podstawy francuskiego lub niemieckiego. O rosyjskim wiedział tyle, że litery są inne, a niektóre słowa przypominają polskie, choć zazwyczaj znaczą co innego. Dlatego przez krótką chwilę poeta żałował, że nie przyszedł na świat w epoce głębokiego stalinizmu czy nawet pod koniec dziewiętnastego wieku. Dziewiętnasty wiek był tym atrakcyjniejszy, że żyli wtedy ci wszyscy niesamowici poeci Młodej Polski i…
- O, Milosz – zdziwiła się driada, która w czasie jego rozważań na temat języków obcych zdążyła zakończyć rozmowę. – Właśnie szłam do kuchni. Masz ochotę na podwieczorek?
- Nie, nie jestem głodny – burknął poeta.
Półdriada uniosła brwi.
- To co robisz? To ma jakiś związek z tą wodą święconą, którą ci dałam?
- Nie. Szukam natchnienia – odparł niechętnie.
- Aha. To ja nie przeszkadzam. – Alla ruszyła w swoją stronę, a poeta wrócił do pokoju i dla uspokojenia umysłu spróbował ułożyć haiku, ale sylaby jakoś nie chciały się układać. Ciągle było ich za dużo albo za mało.
- Gdzie jesteś, weno? – jęknął. – Muzo! Jakakolwiek! Erato, Euterpe, Kaliope… Może być nawet Polihymnia…
Jego prośby pozostały jednak bez odpowiedzi.


Wiedźmin bez problemu dostał się do piwnic pod blokiem, w którym mieszkała panna Krasnojarska. Nie zapalił światła, aby nie uprzedzać wampira o swojej obecności. Wcześniej zażyty eliksir sprawiał, że Trojden był w stanie zauważyć pająka z odległości dziesięciu kroków nawet niemal absolutnej ciemności.
Korytarz prowadzący do kilkunastu komór piwnicznych był pusty. Wiedźmin zlokalizował tę należącą do Bianki-Anastazji i ostrożnie otworzył drzwi. Był środek dnia, więc wampir powinien spać w swojej trumnie. Trojden jednak przygotował się na najgorsze.
Nic się nie stało. Ze środka nie wyskoczyła żadna krwiożercza bestia. Nic nie wypełzło i nie wbiło swoich kłów w ciało nieproszonego gościa. Drzwi bezgłośnie otworzyły się, ukazując puste pomieszczenie. Tego się nie spodziewał.
Wietrząc podstęp, ostrożnie zbadał piwnicę i korytarz, ale nic nie znalazł. Czyżby wampira w ogóle nie było? Nie, to nie możliwe. Przecież pan Krasnojarski go widział. Poza tym Bianka-Anastazja nie chciałaby poderżnąć mu gardła, gdyby żadnego wampira nie było. Gdzie w takim razie ów potwór się podziewał? Wszyscy krwiopijcy, których Trojden spotkał w swojej karierze, sypiali w podziemnych pomieszczeniach, zazwyczaj piwnicach lub lochach. A może jednak to wcale nie jest wampir? Może to rzeczywiście jakiś nieszczęśliwy narkoman, jak sugerował panu Krasnojarskiemu ksiądz?
Zachowując najwyższą ostrożność, wiedźmin wycofał się z podziemi. Żeby nie straszyć przypadkowo spotkanych osób, schował miecz do pochwy ukrytej w zawieszonej na plecach tubie na rysunki. Rozszerzone pod wpływem eliksiru źrenice ukrył za przeciwsłonecznymi okularami. Mógłby teraz odejść jakby nigdy nic. Nikt nie zwróciłby na niego uwagi. Zamiast zabijać wampira mógłby pójść na spacer i nakarmić gołębie, które w mieście były dwa razy większe niż na prowincji. Mógłby…
Sprawdził jeszcze raz numer mieszkania Bianki i ruszył po schodach na górę.


Wampir zaatakował z zaskoczenia – zwalił się na wiedźmina gdzieś z góry i wbił mu w kark swoje szpony, przecinając pasek, na którym zawieszona była tuba na rysunki. Impet uderzenia wepchnął Trojdena przez otwarte drzwi do jakiegoś ciemnego pomieszczenia. Tuba tymczasem potoczyła się po korytarzu. Pozbawiony miecza wiedźmin sięgnął po ukryty w rękawie krótki, srebrny sztylet i dźgnął parę razy w miejscu, gdzie napastnik powinien mieć wątrobę. Wampir mocniej zacisnął swoje szpony, jakby nie mógł się zdecydować – urwać Trojdenowi głowę czy tylko skręcić kark.
Dlaczego nie gryzie? – przemknęło przez głowę wiedźminowi, ale nie miał czasu, by się nad tym zastanowić. Dźgnął wampira w rękę i spróbował pozbyć się go z pleców, uderzając nim o ścianę. Usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Coś spadło mu z góry na głowę, odbiło się i upadło z trzaskiem. Zignorował to, czując, że napastnik zwalnia uchwyt. Odskoczył i dopiero teraz mógł przyjrzeć się osobie, która zaatakowała go na korytarzu.
Wampir był martwy. Fragment rozbitego w czasie walki lustra niemalże odciął mu głowę. Na twarzy krwiopijcy zastygł wyraz bezbrzeżnego zdumienia, zmieszanego z… czy to możliwe? Ze szczęściem?
Wiedźmin podszedł bliżej i dostrzegł, że w niedomkniętych ustach wampira nie ma zębów. Jego dziąsła upstrzone były natomiast brzydkimi bliznami po poparzeniach. Czyżby historia o dentyście-mścicielu zawierała jednak ziarno prawdy? Trojden chciał jeszcze obejrzeć szpony wampira, które normalnie bez problemu rozdarłyby mu gardło i położyłyby go trupem na miejscu. Nie było ich tam – palce kończyły się świeżo zabliźnionymi poparzeniami.
Czyli wampir rzeczywiście był kaleką. Nie mógł już sam zdobywać krwi, a tortury, którym go poddano, znacznie osłabiły jego organizm. Nie przetrwałby bez pomocy Bianki-Anastazji. Ale dlaczego w takim razie zaatakował? Przecież wiedział, że nie ma szans… Nawet z tym nożykiem, który nawet po śmierci ściskał w prawej dłoni. To nim pewnie przeciął Trojdenowi pas od tuby na rysunki.
Dopiero teraz wiedźmin rozejrzał się po ciemnym pomieszczeniu, w którym się znalazł. Pokój miał dwa szczelnie zasłonięte okna, pod ścianami stały jakieś szafki, a na rozłożonej wersalce spała ta sama dziewczyna, która w nocy przyciskała mu nóż go gardła. Bianka Krasnojarska vel Anastazja. Jakim cudem nie obudził jej brzęk tłuczonego lustra, Trojden nie wiedział. Spojrzał na jej twarzyczkę wyłaniającą się spośród burzy kruczoczarnych włosów. Nie przypominała pryszczatej Bianki ze zdjęcia. Przynajmniej nie bardzo.
Kontemplowałby pewnie dłużej urodę śpiącej królewny, ale coś ciepłego, co już od jakiegoś czasu spływało mu z czubka głowy, właśnie zaczęło zalewać mu oko. Najwyraźniej rozbite lustro skaleczyło go głębiej, niż mu się początkowo wydawało. Ponieważ rana powstała podczas walki z wampirem, przemył ją na wszelki wypadek wodą święconą.
Chciał już odejść, ale zauważył na szafce nocnej Bianki-Anastazji rewolwer, który nocą zniknął z jego bagażu. Obok na jasnej serwetce stała żółta filiżanka na spodeczku ozdobionym czerwonym wzorkiem. Coś takiego można za kilka złotych kupić w każdym hipermarkecie. Wiedźmin mimowolnie uśmiechnął się, gdy przypomniał sobie niewyobrażalnie drogą zastawę pani Krasnojarskiej. Niektóre jabłka padają naprawdę daleko od jabłoni.
Zabrał swoją broń i już miał odejść, gdy jego wzrok przykuł wystający spod filiżanki jasny kawałek papieru, który wiedźmin w pierwszej chwili wziął za serwetkę. Arkusik pokryty był równym, choć nieco dziwacznym pismem. Dobre wychowanie zabrania czytania cudzej korespondencji, ale nie dotyczy to korespondencji wampirzej. Zdarzało się bowiem, że krwiopijcy zostawiali po sobie listy, które gryzły, doprowadzały do obłędu albo zwyczajnie przynosiły pecha. Dlatego też do obowiązków wiedźmina należało sprawdzenie, czy aby nieboszczyk nie zostawił po sobie takiego „testamentu”.
Trojden podniósł karteczkę i zaczął czytać.
„Najdroższa Anastazjo!
Przykro mi, że muszę pożegnać się z Tobą w ten sposób. Nie przewidywałem takiego obrotu spraw. Ale skoro życie już tak się ułożyło, grzechem byłoby z tego nie skorzystać.
Gdy usłyszałem, że Twój Ojciec wynajął wiedźmina, zrozumiałem, że przez te trzy miesiące żyliśmy złudzeniami – wampir nie może przetrwać, jeśli nie jest w stanie zdobywać pożywienia o własnych siłach. Nasza duma nie pozwala na zależność od innej istoty, nawet najbardziej kochanej.
Nie mogłem znieść myśli, że gdyby coś Ci się stało, zdechłbym z głodu jak pies czy kot pozostawiony przez właścicieli w zamkniętym mieszkaniu. Gdy ukrywałem się przed łowcami na działkach, widywałem tragedię takich zwierząt. Śmierć z głodu i pragnienia to okropna śmierć. Jeśli tylko mogłem, skracałem ich męki. I chciałem, by i mnie oszczędzono cierpienia, gdybym znalazł się w podobnej sytuacji.
Wiem, że zbytnio mnie kochasz, by pozwolić mi odejść. Dlatego podałem Ci ten środek nasenny, gdy tylko dowiedziałem się, że to właśnie dziś wiedźmin zamierza wypełnić zadanie zlecone mu przez Twojego Ojca. Obawiałem się, że nie zechce zabić bezbronnego wampira. Dlatego zaatakuję go z zaskoczenia, by zabił mnie, zanim zauważy moje kalectwo.
Zabraniam Ci się na nim mścić. Był tylko nieświadomym narzędziem w moich rękach. Równie dobrze mogłabyś mścić się na pistolecie, z którego zastrzelił się Werter.
Po mojej śmierci zwróć się do Alli Dziwnowicz. Ona i jej siostry lepiej niż ja pomogą Ci znaleźć własną drogę.
Kochający Cię zawsze i wszędzie
Olgierd Apolinary von Evens-Felicjański”

Trojden odłożył list na miejsce i ostrożnie wycofał się do wejścia, gdzie w odłamkach szkła leżały doczesne szczątki wampira. Gdzieś na podłodze zadzwonił telefon. Pewnie mu wypadł w czasie szamotaniny. Teraz trzeba będzie go oczyścić z lepkiej wampirzej posoki…
Gdy wiedźmin schylił się, aby odebrać, nagle zakręciło mu się w głowie. Poczuł na twarzy gorące strumyczki krwi wypływające z rozcięcia nad czołem i jego świadomość zgasła jak zdmuchnięta nagłym powiewem wiatru świeca.


- O, panie doktorze, chyba się budzi!
- Niemożliwe. Przecież wprowadziliśmy go w stan farmakologicznej śpiączki.
- Niemożliwe rzeczy zdarzają się codziennie. Jako lekarz powinien pan o tym wiedzieć. Czytałem, że zdarza się wam spotkać osobę, która z naukowego punktu widzenia nie powinna żyć, a żyje i ma się dobrze. Jako poeta też mogę co nieco na ten temat powiedzieć…
Trojden otworzył oczy. Leżał na szpitalnym łóżku. Obok stał wąsaty jegomość w lekarskim fartuchu i w osłupieniu patrzył na pierwszy w jego karierze przypadek samowolnego wybudzenia się ze śpiączki farmakologicznej. Tuż obok stał Czesław Piłat, uśmiechając się niefrasobliwie.
- Cześć, Trojden – odezwał się poeta. – Jak samopoczucie?
Wiedźmin ostrożnie usiadł na posłaniu i obmacał grubo zabandażowaną głowę.
- Gdzie jest moje ubranie? – spytał i bez problemu wstał z łóżka.
Lekarz usiłował zaprotestować, ale tylko bezgłośnie poruszył ustami.
- Miłosz? – Trojden spojrzał wyczekująco na poetę.
- Tu, w szafce.
- Przepraszam za kłopot. – Wiedźmin zwrócił się do oniemiałego lekarza. – Od dziecka wszystkie urazy goją się na mnie błyskawicznie. Poza tym nie działają na mnie niektóre leki. To skutek mutacji. Dlatego wcale nie wprowadził mnie pan w stan śpiączki farmakologicznej.
- Ale… ale z takimi urazami mógł pan się w ogóle nie obudzić…!
- Podejrzewam, że niektóre zmiany, które wziął pan za uszkodzenia, to również skutek mutacji lub jakichś poprzednich urazów – odparł Trojden. – Jeśli mógłby pan obejrzeć tę ranę na głowie i powiedzieć, czy może mnie pan już wypisać ze szpitala, byłbym bardzo zobowiązany…


- Coś ty tak z tego szpitala uciekał, co, Trojden? – spytał Czesław Piłat.
Siedzieli w kuchni pensjonatu „Odyseja” i pili herbatę przyrządzoną przez poetę.
- Wiesz, jakoś nie lubię szpitali. Większość dolegliwości przechodzi mi na widok białego kitla – odparł wiedźmin. – Sam lepiej znam swój organizm i wolę leczyć się dopasowanymi do jego działania eliksirami.
- Właściwie nie dziwię ci się. Chyba nikt normalny nie lubi szpitali.
W pensjonacie panowała nienaturalna cisza, która dzwoniła w uszach podczas każdej przerwy w rozmowie. Przygnębiające wrażenie pustki unosiło się w całym budynku. Coś się zmieniło.
- A teraz, Miłosz, powiedz mi to, co do tej pory przemilczałeś. Wiem, że wampir nie żyje, a ja oberwałem w głowę tak, że przespałem prawie dwie doby. Ale przecież widzę, że zdarzyło się coś jeszcze. Co się stało z Bianką? Gdzie jest Alla?
- Pracuję nad poematem na ten temat. Nie będę ci go teraz recytował, bo jest niedopracowany. Nie uśmiechaj się, to jeszcze nie była najgorsza informacja. Twój pracodawca nie żyje. Oficjalna wersja jest taka, że podciął sobie żyły.
- Wiktor Krasnojarski? – zdumiał się wiedźmin.
- Tak, on. W „Kronice kryminalnej” wydrukowali artykuł, który sugeruje, że to córka Krasnojarskich oszalała po utracie ukochanego wampira, którego zabiłeś. Według Zyty… a właśnie, oddałem jej w końcu ten komputer. Niech pozna we mnie prawdziwego buddystę, który nie przywiązuje się do rzeczy materialnych. No więc Zyta twierdzi, że to ta dziewczyna przez parę miesięcy napadała na kobiety, by zdobyć krew dla swojego wampira. W ten sposób osiągnęła sporą wprawę w puszczaniu krwi. Mogła więc wykrwawić swojego ojca – streścił poeta. – Jak dla mnie mało prawdopodobne…
- A co z panią Krasnojarską? Tristanem? Bianką?
- Bianka znikła. Jesteś ostatnią osobą, która ją widziała. Tristan Krasnojarski wyjechał z Warszawy razem z naszą Alą wczoraj, czyli dzień po śmierci ojca. A pani Krasnojarska… Cóż, została sama. Nic konkretnego o niej nie wiem. – Poeta wzruszył ramionami.
- Powiedz mi jeszcze, kto mnie znalazł i wezwał lekarza?
- Nie mam pojęcia. Podobno znaleźli cię nieprzytomnego w kałuży krwi mieszkańcy sąsiednich lokali. Coś ty tam robił? Jak pozbyłeś się ciała wampira? I w jaki sposób twoja tuba na rysunki pojawiła się wczoraj w twoim pokoju, skoro cały czas byłeś w szpitalu?
Wiedźmin zaklął cicho.
- W takim razie już nic z tego nie rozumiem – przyznał.
- Właściwie to już nie ma znaczenia. W moim poemacie bohaterka pomści swojego ukochanego, mordując ojca, a potem powiesi się na rozdartej sośnie, która będzie symbolizować…
- Chyba trochę trudno powiesić się na rozdartej sośnie – zauważył Trojden.
Poeta tylko machnął ręką.
- Z tobą nie ma co gadać o poezji.


Drogi Trojdenie!
Piszę do Ciebie ten list, ponieważ chciałabym, byś zrozumiał zdarzenia, które stały się naszym udziałem, i nie chował w sercu urazy do mnie za to, co się stało. W pewnym sensie to ja byłam przyczyną całego ciągu wydarzeń, który doprowadził to tego, że otrzymałeś zlecenie od pana Krasnojarskiego. Pewnie dziwisz się, że tak dobrze piszę po polsku. Taki jest mój dar – o ile mówię z wyraźnym wschodnim akcentem, to piszę jak rodowita Polka. Jedynie po niewprawnych „ogonkach” możesz poznać nienawykłą rękę Ukrainki, ale to głupstwo, wkrótce je również wyćwiczę. Ale przecież nie o moich postępach w trudnej sztuce kaligrafii chciałam Ci opowiedzieć.
Trzy miesiące temu, gdy pracowałam jeszcze u państwa Krasnojarskich, na piętrze ich domu trwał remont. W ścianach ziały ogromne dziury, ponieważ wymieniano okna, drzwi na balkony etc, a lato było ciepłe, więc nikt tych otworów nie zamykał na noc. Zapewne dziwisz się, Trojdenie, dlaczego piszę o stanie domu moich pracodawców. Już tłumaczę. Dziury w ścianach umożliwiły ciężko rannemu wampirowi Olgierdowi Pietrowiczowi Felicjańskiemu dostanie się do środka i znalezienie odpowiedniego schronienia przed promieniami słonecznymi. Gdyby nie ten remont, biedaczek zginąłby pewnie już we wrześniu.
To ja go tam znalazłam. Nie miałam serca zostawiać go na pastwę losu, chociaż wiem, że on nie miałby podobnych skrupułów, gdyby był w pełni sił. Opatrzyłam jego rany i ukryłam go w piwnicy należącej do mieszkania Bianki Krasnojarskiej. Miałam nadzieję, że wampir wyzdrowieje i zniknie, a jeśli jego stan jest naprawdę poważny, to przynajmniej umrze w spokoju. Nie wzięłam jednak pod uwagę reakcji Bianki – młodej, niewinnej dziewczyny, która wychowała się na literaturze romantycznej Waszych wieszczy i nowoczesnych horrorach fantastycznych. Z takim nastawieniem po prostu nie mogła nie zakochać się w wampirze. Myślę także, że Olgierd Pietrowicz był w jej życiu pierwszą osobą, która była całkowicie od niej zależna. W pewnym sensie wzbudził więc w niej instynkty opiekuńcze.
Zapewne spotkałeś w życiu wiele naiwnych dziewczątek zakochanych w wampirach. Większość z nich pewnie uwolniłeś od źródła ich sercowych rozterek. Wybacz, jeśli zabrzmiało to zbyt sarkastycznie. Chciałam tylko powiedzieć, że związek Bianki Wiktorownej i Olgierda Pietrowicza był zupełnie nietypowy i niespotykany. Nie opierał się na żądzy krwi, jak pewnie przypuszczałeś. Nie, oni po prostu uwielbiali siebie i przyjemność sprawiało im samo przebywanie razem. Mała Bianka wydoroślała i zaczęła szukać własnego sposobu wyrażania siebie. Stała się przy tym radosna i pewna siebie. Tego nie mógł ścierpieć jej ojciec, więc zerwał z nią wszelkie kontakty.
Niestety, na świecie nie ma miłości idealnej – kochając jednych, krzywdzimy innych. Wiążąc się z kalekim wampirem, Bianka wzięła na siebie obowiązek dostarczania mu pożywienia. To ona napadała na te kobiety, o których pisała Zyta Stentorowska. Zdradzam Ci ten sekret, ponieważ po tym, jak wczoraj zabiłeś Olgierda Pietrowicza, Bianka zniknęła i nie sądzę, by jeszcze kiedyś dane nam było widzieć ją żywą. Kochała tego wampira tak mocno, że prawdopodobnie już odebrała sobie życie lub zrobi to wkrótce.
Byłam w jej mieszkaniu zaraz po tym, gdy zabrało Cię pogotowie. Rozpoznałam Twoją tubę z mieczem i zabrałam, by ktoś postronny jej sobie nie przywłaszczył. Widziałam rozbite lustro i podłogę zalaną krwią. Ciała wampira tam nie było. Myślę, że Bianka wystawiła je na balkon, aby słońce je spopieliło, a wiatr rozwiał prochy. To chyba najpiękniejszy pogrzeb, na jaki Olgierd Pietrowicz mógł liczyć. Pewnie zaraz po odprawieniu tej ceremonii rozpacz po utracie ukochanego wygnała ją z mieszkania. Dlatego zostawiła Cię nieprzytomnego i rannego. Proszę, nie miej jej tego za złe.
To mnie powinieneś winić. Dopiero z pożegnalnego listu Olgierda Pietrowicza dowiedziałam się, że zamierzał popełnić samobójstwo z Twoją pomocą. Wcześniej myślałam, że przekazując mu informacje o Twoich zamiarach, chronię go. A było zupełnie odwrotnie. I nie myśl, że złamałam dane Ci słowo – Bianka nie miała pojęcia o Twoich planach. Napadła Cię w nocy, bo dotarły do niej krążące po całej okolicy pogłoski, że ktoś wynajął wiedźmina, i sama domyśliła się kto i w jakim celu. Jeśli dziwisz się, dlaczego chciałam chronić wampira, wiedz, że nie to było moim celem, a przynajmniej nie celem głównym. Tak naprawdę zachwyciło mnie uczucie, które wybuchło między tymi dwoma istotami, i bardzo chciałam wierzyć, że taki związek ma szansę przetrwać. Także dlatego przekazałam Ci przez naszego Miłosza wodę święconą ze środkiem nasennym – wedle mojej wiedzy powinieneś był ją wypić przed walką, aby ochronić się przed kłami krwiopijcy. Gdybyś to zrobił, zniweczyłbyś zapewne misterny plan Olgierda Pietrowicza. Więc pewnie lepiej, że się pomyliłam.
Mam nadzieję, że nie masz do mnie żalu. Brak mi odwagi, by powiedzieć Ci to wszystko osobiście. Papier jest cierpliwy, a spisana historia jest zwykle bardziej czytelna. Zostawiam ten list w Twojej tubie, w której chowasz miecz. Tubę kładę na Twoim łóżku. Mam nadzieję, że Miłosz odda Ci go, gdy powrócisz do sprawności.
Gdy znajdziesz ten list, pewnie dawno będę już w mojej Ojczyźnie. Kończy mi się prawo pobytu w Polsce, a i emocjonalnie dojrzałam do powrotu. Mój kochany chłopiec obiecał, że pojedzie ze mną, ale wiem – wciąż się waha. Nie będę go zmuszać. To dla niego trudna decyzja. Nie zdziwię się, jeśli postanowi zostać z rodzicami. Żyję na świecie dostatecznie długo, by to rozumieć.
Mam nadzieję, że i Ty mnie zrozumiesz. I wybaczysz.
Alla



- Wie pan, panie Kominek, ten pan Krasnojarski miał naprawdę piękny pogrzeb…
- Tak, słyszałem, pani Wiśniewska. Ta orkiestra dęta, tłumy żałobników… A i nekrolog był piękny. O, dzień dobry, pani Piłatowa.
- Dzień dobry. Państwo mówią o tym Krasnojarskim, co bezbożnie podniósł rękę na swoje życie?
- A podobno to wcale nie musiało być samobójstwo… - odezwała się nieśmiało pani Wiśniewska.
- Nie wierzy w to pani? A ja myślę, że wreszcie zrobił rachunek sumienia. Chociaż oczywiście lepiej byłoby, gdyby poszedł do spowiedzi… Aż dziw, że ksiądz zgodził się pochować go na naszym cmentarzu.
- Pani Piłatowa, o zmarłych dobrze albo wcale!
- Dzień dobry, pani Mietelnicka. Jak zwykle pęczek rzodkiewek?
- Dzień dobry. Tak, poproszę. A pani niech się nie wypowiada, jeśli pani nic nie wie.
- Ja nic nie wiem?! A kto jeszcze parę dni temu twierdził, że wiedźmin przyjechał na pogrzeb?!
- No dobrze, przyznaję, że w tej akurat kwestii się myliłam.
- Widzi pani. Ksiądz proboszcz od początku miał rację…
- A co ma do tego proboszcz? Świętej pamięci pan Krasnojarski trzymał rodzinę żelazną ręką, aż w końcu dzieci się zbuntowały i uciekły. Nie mogąc znieść swojej wychowawczej porażki, popełnił samobójstwo.
- No właśnie! – powiedziała triumfalnie pani Piłatowa. – Ten człowiek wynajął wiedźmina i tym samym sprowadził nieszczęście na swój dom!
- Ja trochę znałam tę rodzinę – odezwała się pani Wiśniewska. – Oni nigdy ze sobą zbyt wiele nie rozmawiali, nie okazywali uczuć…
- W każdej rodzinie bywają gorsze i lepsze czasy, ale to nie znaczy, że trzeba zaraz wynajmować wiedźmina.
- A wiedzą panie może, czy to prawda, że po tej całej tragedii wiedźmin zgłosił się do wdowy po zapłatę? – spytał pan Kominek.
- Prawda! Bezczelny zupełnie, w ogóle nie szanuje niczyich uczuć religijnych. Podszedł do tej biedaczki tuż po wyjściu z kościoła! Wziął pieniądze i odszedł jakby nigdy nic!
- Niewiarygodne – odparła pani Mietelnicka.
- To nieprawda, co pani mówi. Byłam na pogrzebie i widziałam wszystko na własne oczy. Wiedźmin stał przed kościołem, bo chyba słyszał, co sądzi o nim ksiądz proboszcz. I wcale nie podszedł do wdowy, tylko ona do niego. Nie słyszałam, o czym rozmawiali, ale wyglądało to tak, jakby to on się wzbraniał, a ona koniecznie chciała mu zapłacić. Niemalże siłą wcisnęła mu coś w rękę, chyba to był czek. Potem przyłączyła się do orszaku odprowadzającego jej męża na cmentarz, a wiedźmin zarzucił na plecy ten swój wór i odszedł z opuszczoną głową.
- Ależ pani Wiśniewska…
- Mówię, jak było. Zresztą wiedźmina na pogrzeb przyprowadził ten pani syn-buddysta, Czesio. Gdyby tylko zechciała pani z nim porozmawiać, mogłaby się pani dowiedzieć, jak było. Może wtedy nie rozsiewałaby pani niepotwierdzonych plotek i nie oczerniałaby ludzi.
- Drogie panie… - Pan Kominek spróbował interweniować.
- Nie zamierzam tego wysłuchiwać. Do widzenia. – Pani Piłatowa wyszła, wręcz promieniejąc świętym oburzeniem.
- Doigrała się – skomentowała pani Mietelnicka.
Pan Kominek tylko westchnął.
- Szkoda, że pani Piłatowa już poszła. W gazecie obok klepsydry dotyczącej pana Krasnojarskiego znalazłem dość oryginalny nekrolog i chciałem spytać, czy nie maczał w tym palców jej syn. Wprawdzie podpis się nie zgadza, ale poeci przecież przybierają pseudonimy…
- To proszę pokazać ten nekrolog, skoro jest taki interesujący.
Pan Kominek odsunął skrzynkę z winogronami i rozłożył na ladzie pokrytą drobnym drukiem płachtę gazety. Pani Wiśniewska wyjęła z torebki okulary, a pani Mietelnicka, która choć starsza miała najlepszy wzrok, od razu przystąpiła do czytania.
Pamięci Olgierda Apolinarego von Evensa-Felicjańskiego
(1792-2006)

- Oj, ktoś przestawił cyferki w dacie urodzenia. Zdarza się. Pewnie biedaczek urodził się w 1972 roku.
- Tak, takie błędy często się zdarzają. Wie pani, pani Mietelnicka, córka mojej siostrzenicy ma w karcie rowerowej wpisany rok urodzenia „1085” zamiast „1985”.
- Ależ drogie panie, najbardziej interesująca w tym nekrologu jest nie pomyłka drukarska, tylko to, co wydrukowano poniżej.
Opuszczona przez Ciebie
Dusza upadła i zagubiona
Chciałabym uciec do Hongkongu
Honolulu czy Hondurasu
Odnaleźć spokój
Dekadencko pić absynt
Zapomnieć
Eraście mój! Zginąłeś
JAK pierwiosnek
Wyrwany przedwcześnie...
Odwrócić się nie da tej
Karygodnej pomyłki ogrodnika
Umarła dla świata jestem i ja
Liza, która straciła Erasta
Szczerze żałuję, że brał w tym udział
Książę litewski
Innocenty

Pogrążona w bólu
Anastazja

- To wygląda bardziej jak jakaś łamigłówka, a nie jak nekrolog. – Pani Mietelnicka zadumała się nad tym zjawiskiem. – Zwłaszcza ten litewski książę.
- Myśli pani, że ktoś, na przykład jakieś tajne służby, mafia albo układ, przekazują sobie w ten sposób jakieś sygnały? – Pani Wiśniewska wytrzeszczyła oczy.
- Co też pani! To jest nekrolog. Może po prostu zmarły należał do jakiegoś klubu poezji nowoczesnej i koledzy uczcili go w ten sposób? – wysunął przypuszczenie pan Kominek.
- I podpisali się „Anastazja”? – Pani Mietelnicka spojrzała na niego z politowaniem. – To raczej wygląda na nieszczęśliwą historię miłosną. Dzisiejsza młodzież tak bardzo stara się udawać, że na niczym jej nie zależy. I potem okazuje się, że do prawdziwego uczucia są zupełnie nieprzygotowani emocjonalnie.
- Na przykład ten nieszczęsny syn pani Piłatowej – powiedziała pani Wiśniewska i aż przeżegnała się na myśl o tym poganinie.
- Już nie takie rzeczy wybaczano poetom – zauważył pan Kominek.
- Nie to mnie martwi. Bardziej zajmuje mnie to, że młodzi ludzie są coraz bardziej zagubieni. Za naszych czasów musiało być chyba jakoś łatwiej, bo jakoś wszyscy potrafili się odnaleźć i byli raczej zadowoleni. A wydawałoby się, że to dziś młodzież ma nieporównanie lepiej.
- Moja wnuczka powiedziała mi, że najbardziej przeszkadza jej narzucany przez rozmaite autorytety nakaz nieuznawania autorytetów. Ona czuje w tym wewnętrzną sprzeczność – bo jak tu się buntować, jeśli wszyscy oczekują od niej buntu właśnie? Jest w tym sens – odparł pan Kociołek.
- Cała nadzieja w Bogu – dodała pani Wiśniewska. – Trzeba modlić się i czekać, aż zmądrzeją.
- Tak. – Pani Mietelnicka uśmiechnęła się, ale jakoś smutno. – Trzeba czekać i nie tracić nadziei.

KONIEC


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Ferajny Strona Główna -> Inne Opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin