|
Forum Ferajny Forum Świstaków
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Andromeda Mirtle
Dołączył: 27 Gru 2006
Posty: 616
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: z Rembertowa
|
Wysłany: Pon 22:26, 03 Sie 2009 Temat postu: Kryminał karpaczki |
|
|
Kryminał karpaczki
Było ciepłe wrześniowe popołudnie. Niezmordowani turyści rozmaitych nacji przemierzali uparcie strome ulice Karpacza, zwiększając przy okazji utarg przydrożnych lodziarni oferujących lody kręcone i na patyku, a także kilka odmian gofrów.
Starszy posterunkowy Polikarp Sznajder usiłował uzupełnić jakiś zaległy protokół zatrzymania nietrzeźwego kierowcy. Przeszkadzała mu w tym pewna dwudziestoletnia blondynka, która siedziała przy biurku obok, czytając książkę. Sam fakt siedzenia i czytania może nie był wystarczającym powodem, by się rozpraszać, ale krótka spódniczka i niesamowicie zgrabne nogi już były. Zwłaszcza że oparła je na blacie swojego biurka i spódniczka odsłaniała więcej niż teoretycznie powinna.
Blondynka miała na stopach sandałki składające się z około trzech pasków i podeszwy. Na paznokciach stóp miała wypisane swoje imię i nazwisko. Na lewej stopie – „B-E-A-T-A”, na prawej – „K-O-W-A-L”. Na każdym paznokciu jedna litera, do tego – o zgrozo! – każda w innym kolorze. Czasami starszy posterunkowy żałował, że nie jest daltonistą.
Górna połowa blondynki nie była tak krzykliwa, ale równie interesująca. Dlatego Polikarp, mimo iż spotykał ją codziennie przez ostatnie trzy miesiące, wciąż nie potrafił oderwać od niej wzroku na dłużej niż parę minut.
Blondynka, czytając, kiwała się lekko na poskrzypującym krześle.
- Przestań – warknął.
- Daj spokój, Sznajder – rzuciła, nie przerywając lektury.
- Wywrócisz się zaraz.
- To nie twój problem. – Wzruszyła ramionami, nie przerywając kiwania się.
- Mój, bo przewrócisz się na szafę z dokumentami i będę musiał je porządkować przez następny miesiąc.
Blondynka prychnęła.
Polikarp westchnął i spróbował powtórnie skupić się na protokole.
- Panie komendancie! Panie komendancie! – krzyknął ktoś gromkim głosem od wejścia.
Zanim Polikarp podniósł głowę, usłyszał rumor przewracającego się krzesła. Spokojnie wstał od biurka i spojrzał na znajomego sprzedawcę pamiątek.
- Komendanta nie ma. Dwutygodniowy urlop nad morzem – poinformował. – Tymczasowo ja go zastępuję.
- Był wypadek – wysapał mężczyzna. – Zagraniczny turysta...
- Gdzie?
- Biały Jar.
- Honorowa posterunkowa Kowal, idziemy – rzucił do zbierającej się z podłogi blondynki. Wbrew jego przewidywaniom nie przewróciła się na szafkę, za co był jej niezmiernie wdzięczny.
- Tak jest – rzuciła ponuro.
***
Beata Kowal urodziła się w Karpaczu i tam skończyła szkołę podstawową. Potem rodzice wysłali ją do gimnazjum we Wrocławiu, gdzie akurat studiowała jej starsza siostra. Skończyła je z wyróżnieniem, a do liceum poszła w Warszawie, bo ojciec doszedł do wniosku, że powinna się tam zaaklimatyzować przed pójściem na studia. Dlaczego stolica miałaby być lepszym miejscem do studiowania niż Wrocław czy na przykład Kraków, nie wyjaśnił.
Beata zdała międzynarodową maturę i dostała się na lingwistykę stosowaną na Uniwersytecie Warszawskim. Studiowała w sekcji rosyjskiej z drugim niemieckim. Angielski znała jak własną kieszeń, zresztą po maturze pracowała w Anglii przez trzy miesiące.
Dlatego też komendant, który zupełnie przypadkiem był szwagrem jej nauczyciela niemieckiego z liceum, zatrudnił ją na całe wakacje na posterunku w Karpaczu jako tłumaczkę wielojęzyczną. A potem wziął urlop i zostawił ją z tym wstrętnym rudzielcem – starszym posterunkowym Polikarpem Sznajderem. Pamiętała go jeszcze z podstawówki – był trzy lata starszy, ciągał ją za warkocze i przezywał. I wcale się przez tę dekadę nie zmienił. Od kiedy zmuszona została przesiadywać z nim całymi dniami na posterunku, ciągle się jej czepiał. Przeszkadzało mu nawet głupie bujanie się na krześle. Kretyn nie rozumiał, że ona musi się jakoś odstresować, zwłaszcza że czeka ją poprawka z psychologii. Koleżanka przebąkiwała coś, że chyba Beata będzie musiała złożyć podanie o wpis warunkowy. Beata takie podanie napisała i upoważniła koleżankę, która była już w Warszawie, do złożenia go w razie konieczności. Zostawiła jej też swój indeks.
Sama Beata zamierzała pojawić się na zajęciach dopiero w połowie pierwszego tygodnia. W Instytucie Lingwistyki Stosowanej zawsze na początku roku panował chaos, więc pewnie nawet nikt nie zauważy jej nieobecności.
Praca na komisariacie nie była szczytem jej marzeń, ale przynajmniej zarabiała tłumaczeniem, a nie na przykład kelnerowaniem czy sprzedawaniem produktów spożywczych w supermarkecie. Będzie miała czym się pochwalić po powrocie do Warszawy.
***
Przy pętli PKS Biały Jar zebrał się spory tłum składający się w przeważającej części z turystów. W dole, pod ulicą szumiała rzeka Łomnica, a na środku skrzyżowania leżała wywrócona na bok ciężarówka wbita w szczątki samochodu osobowego.
- Proszę się rozejść – zaapelował Polikarp, podążając za swoim przewodnikiem. Za nim snuła się obolała nieco Beata.
- Tam była budka telefoniczna, prawda? – spytała nie do końca przytomnie, wskazując w kierunku jednej z ulic odchodzących od głównej drogi.
- Co? – zdziwił się Polikarp. – Rzeczywiście...
Wreszcie przepchnął się przez tłum i jego oczom ukazał się widok tak makabryczny, że na chwilę stracił zdolność formułowania jakichkolwiek logicznych wniosków.
Budka telefoniczna należała już do historii. Tak samo jak człowiek, który się w niej znajdował, gdy uderzyła w nią ciężarówka.
Polikarp usłyszał, że Beata klnie po hiszpańsku i z zaskoczeniem doszedł do wniosku, że nie podejrzewał jej o znajomość tego języka. Gdzieś z tyłu mózgu dobijała się myśl, że powinien coś zrobić, zawiadomić odpowiednie służby, zabezpieczyć miejsce i...
- Proszę się rozejść. – Beata przejęła inicjatywę. – Czy ktoś dzwonił pod numer alarmowy? Proszę się rozejść. Utrudniają państwo działania operacyjne, a to jest karalne. Bardzo państwa proszę.
Gdy tłum przerzedził się, Polikarp przeszedł szybkim krokiem kilkadziesiąt metrów i na skraju malowniczego lasu karkonoskiego zwrócił zawartość żołądka.
***
Karpacz zakorkował się zupełnie. Policja zamknęła krótki, acz istotny fragment głównej drogi. Technicy zabezpieczali ślady, śledczy poszukiwali świadków.
Polikarp siedział na ławeczce przy granicy lasu i oddychał ciężko. Obuta w sandał stopa z wymalowanymi na paznokciach literami „K-O-W-A-L” puknęła go delikatnie w but.
- Sznajder? – odezwała się cicho Beata. Czegoś chciała. Przecież nie przemówiłaby do niego z własnej woli.
- Co? – spytał nieuprzejmie.
- Pan oficer chce z tobą mówić.
Polikarp podniósł głowę. Stał przed nim wysoki, czarnowłosy mężczyzna w czarnym swetrze, czarnych dżinsach i czarnych, skórzanych butach za kostkę. Mógł mieć jakieś trzydzieści lat. Na pierwszy rzut oka przypomniał Neila Gaimana.
- Komisarz Paweł Karpacki. – Mężczyzna wyciągnął rękę i wyszczerzył się uśmiechem gwiazd filmowych, który w obecnych okolicznościach był zupełnie nie na miejscu.
Polikarp zerwał się z ławki i podał mu rękę, wymieniając przy tym swoje nazwisko.
- Miło pana poznać.
- Mów mi Paweł – zaproponował komisarz.
Polikarp zawahał się.
- Mówi mi Sznajder – odparł w końcu.
- Jak ten z „Oficerów”. – Beata zachichotała nerwowo.
- Beatko, idź do domu i odpocznij. Świetnie się spisałaś – powiedział spokojnie Paweł.
Beata jeszcze raz zachichotała.
- Do widzenia.
Po chwili zniknęła za zakrętem.
- Biedna dziewczyna – westchnął Paweł. – Nie powinieneś jej zostawiać samej z tym wszystkim.
- Ale dlaczego „Beatka”? – spytał Polikarp, który nigdy w życiu by się tak do niej nie odezwał.
- Bo na „Marysię” mogłaby nie zareagować. Chodźmy. – Paweł odwrócił się i ruszył w stronę miejsca wypadku.
- Ale... –usiłował protestować Polikarp.
- Spokojnie, zabezpieczyliśmy już ślady. Za jakieś pięć minut ulica... – Zerknął na tabliczkę na ścianie domu. – ... 3-go Maja będzie przejezdna.
Wrócili na skrzyżowanie, gdzie trwało właśnie usuwanie przewróconej ciężarówki i samochodu osobowego, który stanął jej na drodze do płynącej w dole Łomnicy.
- Czyje to auto? – spytał Paweł, wskazując wrak.
- Wygląda na to, że denata – odparło drobne, rude dziewczę w zielonej, ortalionowej kurtce. – Zaparkował w absolutnie niedozwolonym miejscu. – Podniosła wzrok z zasłanego resztkami budki telefonicznej gruntu i ujrzała Polikarpa. – A, miejscowa władza. Komisarz Justyna Chlebacka.
Polikarp uścisnął jej drobną dłoń i podał swoje nazwisko. Justyna wyglądała na najwyżej dwadzieścia lat. Pewnie miała z trzydzieści.
- A ciężarówka? – Paweł wskazał wciąż zalegający na ulicy pojazd.
- Wczoraj zgłoszono kradzież. Kierowca twierdzi, że wziął autostopowicza, a autostopowicz go obezwładnił i zabrał ciężarówkę. Pojazd należał do lokalnego dostawcy mebli – wyrecytowała Justyna. – Wczoraj dopiero jechał po towar, więc ciężarówka jest pusta.
- Gdzie jest teraz ten napadnięty kierowca?
- U rodziny, we Wrocławiu. Podobno musiał odreagować stres po utracie ukochanej ciężarówki. – Justyna uśmiechnęła się krzywo.
- Feministki – westchnął Paweł nieco bez związku.
- No to co się właściwie stało? – Polikarp nie wytrzymał. – Ciężarówką ktoś kierował? Ktoś zaparkował i stoczyła się sama? Ktoś ją zepchnął?
Twarz Pawła rozjaśnił uśmiech.
- I to właśnie musimy ustalić. Jacyś świadkowie?
- Na razie brak. Ciężarówka zjechała z bocznej drogi. – Justyna wskazała dość stromą ulicę Gimnazjalną. – Staranowała budkę i wyrżnęła w samochód denata. Potem zbiegł się tłum i ktoś poszedł po policję. Kierowca nie zdążyłby uciec. Tłum by go zatrzymał.
- Czyli ciężarówka jechała sama – stwierdził Paweł.
Za jego plecami zawalidrogi zostały ostatecznie usunięte i pierwsze samochody przejechały ulicą 3-go Maja.
***
Biegła. Gardło i płuca kłuły, mięśnie paliły, a gdzieś pod żebrami chwytała ją kolka.
Zabili go! Zabili! Cała akcja spalona! Trzeba się pakować i uciekać!
Biegła.
Wprawdzie instrukcja zalecała bezzwłoczną ewakuację, ale... przecież nie można zostawić kota samego w zamkniętym mieszkaniu.
Zaklęła w myślach, gdy wbiegała na trzecie piętro. Na dole rozległy się kroki. Przyspieszyła. Ktoś za nią szedł. Pewnie ONI.
Stanęła przed drzwiami mieszkania. Może przejdzie przez balkon do sąsiadów i stamtąd jakoś się wymknie. Nerwowo przeszukiwała torebkę w poszukiwaniu kluczy. A może to nie ONI...
Kroki zbliżały się, doszły już do drugiego piętra. Kluczy wciąż nie było. Zdesperowana wyrzuciła zawartość torebki na podłogę.
- Suchen Sie danach, Frau Brand?
Zesztywniała. Z cienia wysunął się mężczyzna odziany w nienagannie skrojony granatowy garnitur. W dłoni trzymał klucze do jej mieszkania.
Tymczasem kroki dotarły do trzeciego piętra.
Nie musiała się odwracać. Wiedziała, że za jej plecami stoi olśniewająco piękna, młoda kobieta o falujących włosach i jasnych oczach, odziana w jakąś artystyczną bluzkę i eleganckie spodnie. I buty z najnowszej kolekcji.
- Guten Tag, Frau Brand.
Za późno. Dopadli ją.
***
Komisarz Chlebacka przesłuchiwała świadków, którzy zgłosili się na posterunek. Komisarz Karpacki rozmawiał przez telefon po angielsku. Starszy posterunkowy Sznajder przygotowywał herbatę i wcale nie był zachwycony obrotem spraw.
- Będą komplikacje. – Paweł schował swoją komórkę do kieszeni. – Denat był austriackim dyplomatą. Niedługo zwalą nam się na głowę rozmaite służby, bo prawdopodobnie był szpiegiem.
- Cholera – zmartwił się Polikarp.
- Stołeczni postarają się utrzymać to w tajemnicy, jak długo się da. Ale musimy być gotowi na najazd.
- Cholera – powtórzył Polikarp – Zaraz... Musimy? To wy tu zostajecie?
Paweł uśmiechnął się.
- Przecież musimy wyjaśnić tę zagadkę. Poza tym Karpacz jest wyjątkowo piękny o tej porze roku.
Polikarp uniósł brwi, ale nic nie powiedział.
***
Beata wróciła do domu. Kiedyś mieszkali tu jej rodzice. Potem przeprowadzali się wielokrotnie, aż wreszcie osiedli w jakimś nadmorskim mieście w Irlandii. Niedawno jej siostra otworzyła razem z mężem w ich domu w Karpaczu mały pensjonat. Beata zawsze mogła u nich liczyć na wyżywienie i jakiś kąt do spania.
Akurat podawano obiad i wszyscy znajdowali się na stołówce lub w kuchni, więc przemknęła się niezauważona. Była zmęczona i obolała po upadku z krzesła. Na dodatek widok zakrwawionych resztek człowieka na dobre zadomowił się pod jej powiekami.
Położyła się w łóżku, które rano zostawiła niepościelone. Przykryła się kołdrą, przytuliła do poduszki i wbiła wzrok w ścianę. Starała się nie myśleć o niczym.
***
Paweł usiadł przy biurku Beaty, oparł głowę na złożonych na blacie ramionach i najzwyczajniej w świecie zasnął.
Polikarp porzucił wreszcie próby zrozumienia zachowania komisarza i poświęcił całą swoją uwagę zaległemu protokołowi. Uporał się z tym zadziwiająco szybko. Beata chyba rzeczywiście miała destrukcyjny wpływ na tempo jego pracy
Justyna wciąż przesłuchiwała świadków, tym razem jednak z towarzyszeniem herbaty i ciastek. Nic dziwnego, że w końcu czegoś się dowiedziała. Notowała coś szybko w swoim małym zeszyciku w kratkę.
- Macie tu komputer? – spytała, podchodząc do biurka Polikarpa.
- Mieliśmy dwa, ale się popsuły – odparł starszy posterunkowy. – I nie dało się naprawić.
- Macie je jeszcze? – Justyna stanęła przed nim i oparła ręce na biodrach, demonstrując swoje niezadowolenie. – Muszę obejrzeć to zdjęcie na ekranie większym niż wyświetlacz aparatu cyfrowego. Chyba mamy kierowcę.
- Tego z Wrocławia? – Paweł uniósł głowę i uśmiechnął się łobuzersko. – Gdzieś przy głównej ulicy widziałem punkt fotografii cyfrowej. Tam powinni mieć sprawny komputer i pewnie nawet będą w stanie wywołać ci to zdjęcie. – Z powrotem wtulił twarz w miękki rękaw swetra, wciąż się uśmiechając.
- Kochany jesteś. – Justyna, przechodząc, rozczochrała go trochę. – Cześć.
- Cześć – odparł Polikarp, bo Paweł już spał.
***
Powoli zapadał zmierzch. Beata doszła do wniosku, że zwariuje, jeśli będzie tak sama siedzieć w swoim pokoju. Wygrzebała się z pościeli, wstała i wyjrzała przez okno.
Większość ludzi najgorzej widzi o zmroku, gdy słońce już zaszło, a latarń jeszcze nie zapalono. Beata należała do tych nielicznych szczęściarzy, którym wtedy wzrok wręcz się wyostrzał. Dlatego gdy wyjrzała przez okno, wyraźnie zobaczyła czarną furgonetkę zatrzymującą się przed punktem fotografii cyfrowej i wysiadającego z niej mężczyznę o niesamowicie jasnych włosach.
Była ukryta za firanką, więc czuła się bezpiecznie. Mimo to każdy nerw w jej ciele napiął się jak struna, gdy po chwili mężczyzna wyszedł z punktu fotograficznego z przerzuconą przez ramię drobną kobietą. Czyżby komisarz Chlebacka?
Mężczyzna położył ją (nieprzytomną? martwą? ranną?) w tylnej części furgonetki, a sam usiadł za kierownicą i najzwyczajniej w świecie odjechał.
Beata zamrugała. Może jej się tylko coś przywidziało? Postanowiła to sprawdzić.
***
Komórka Polikarpa zaczęła grać jakiś skoczny przebój disco polo. Starszy posterunkowy momentalnie poczerwieniał, przeklinając po trzykroć ów kompromitujący dzwonek. Paweł jednak to zignorował i spał dalej. Polikarp odebrał.
- Sznajder, słuchaj, porwali panią komisarz. I zabili sprzedawcę z punktu fotografii cyfrowej.
- Beata? – zdziwił się Polikarp. – Nic ci nie jest?
- Nie, ja mieszkam niedaleko, więc wszystko widziałam z okna. On nie wie, że go obserwowałam. – Beata starała się, żeby jej głos brzmiał pewnie, ale nie do końca jej to wychodziło. – Jest tam Paweł?
- Jest, ale śpi – odparł Polikarp i w tym momencie ktoś wyrwał mu telefon.
- Co się stało, Beatko? – Paweł stał tuż przy biurku Polikarpa. Nie widać było po nim nawet śladu zmęczenia czy senności. – Gdzie jesteś? Ok, zaraz będę. Tylko niczego nie dotykaj!
Paweł oddał telefon Polikarpowi i wybiegł z posterunku. Starszy posterunkowy pogładził z czułością swój tak brutalnie potraktowany telefon i generalnie obraził się na Pawła i Beatę. I w ogóle kto to widział napadać na punkt fotograficzny?! I to w tym samym dniu, co ten fatalny wypadek drogowy, który może wcale wypadkiem nie był, tylko zbrodnią, jak podejrzewał Paweł. Zbrodnia! W Karpaczu! Przecież to oksymoron!
Polikarp miał już dość wszystkiego. Postanowił zostać na posterunku.
***
Beata stała osowiała przed punktem fotografii cyfrowej. Paweł minął ją biegiem i wpadł do środka. Po chwili rozległ się rumor i przekleństwa. Beacie przypomniał się stojak z pudełkami na płyty kompaktowe. Pewnie Paweł go przewrócił.
- Ani śladu – powiedział ze złością, wychodząc. – Niech to cholera weźmie!
Beata popatrzyła na niego, zbyt zmęczona, by wyrazić jakiekolwiek emocje.
- Nawet śladu zdjęcia, aparatu, Justyny! A zamiast tego morderstwo! Z zimną krwią! Skręcili mu kark, niech ich piekło pochłonie! – Zatrzasnął za sobą drzwi, aż zabrzęczała szyba. Zamknęły się chyba na amen. – Dzwoniłaś na policję? Nie do twojego kochanka Sznajdera, tylko na prawdziwą policję?
Beatę zamurowało na dobrą chwilę.
- Sznajder nie jest moim kochankiem – sprostowała. – Nie znoszę go z wzajemnością. I nie traktuj mnie jak głupiej blondynki!
- A może nią nie jesteś?! Kto cię w ogóle zatrudnił w policji?!
- Nie twój interes, ty... ty szowinisto! – Beata była wściekła i nie zamierzała tego ukrywać. – Kretyn! Troglodyta! Pomiot piekielny!
- Idiotka! – Paweł uśmiechnął się złośliwie.
- Ty cyniczny barbarzyńco! Ty wypierdku mamuta! Ty...! – Beata przerwała, zaskoczona nietypową reakcją Pawła, który właśnie skręcał się ze śmiechu. – Co? – spytała już spokojniej.
- Świetny epitet. Jeszcze takiego nie słyszałem.
Zaraz jednak spoważniał.
- Teraz możemy iść na posterunek. Opowiesz mi, co się stało – powiedział.
- A może chcesz wstąpić na kawę do mnie? Mieszkam po drugiej stronie ulicy. – Beacie aż zimno robiło się na myśl, że będzie musiała jeszcze raz oglądać przedmioty i twarze, które kojarzyły jej się wyłącznie z miejscem tego okropnego wypadku, a może nawet zbrodni. A do tego jeszcze tego kretyna, Sznajdera.
- Jak wolisz. – Paweł wzruszył ramionami. Myślami był już gdzie indziej.
***
Justyna już była trupem, wiedziała to, od kiedy otworzyła oczy i ujrzała nad sobą twarz aryjskiego blondyna. Uśmiechał się, związując jej nogi w kostkach cienką, mocną linką.
Gdy blondyn odszedł na chwilę, Justyna rozejrzała się. Leżała na dnie wnękowej szafy, związana jak prosię albo szynka, co w gruncie rzeczy na jedno wychodzi. Żadnej drogi ucieczki.
Ze zdumieniem odkryła, że ma połamane palce dłoni. Nie czuła tego, bo nadgarstki związane miała bardzo ciasno na plecach. Teraz pewnie i tak były w stanie martwicy. Istnienia złamań domyślała się tylko dlatego, że czuła nienaturalne ułożenie dłoni między plecami a dnem szafy, w której leżała.
Nie miała przy sobie broni, telefonu ani dowodów. A ten facet... On na pewną ją zabije, przecież to zawodowy morderca. Działa od dziesięciu lat, Justyna słyszała o nim jeszcze w szkole policyjnej. Jest bezwzględny i ma równie okrutną siostrę.
- Cholera – zaklęła cicho Justyna.
Bardzo chciała rozpłakać się ze strachu, uciec, zakopać się w najciemniejszym kącie... Ale nie mogła, przecież była policjantką, komisarzem... Trzeba coś wymyślić.
W tym momencie blondyn wrócił. Wywlókł ją z szafy i postawił na środku ładnie urządzonego pokoiku. Na fotelu w kącie siedziała wygodnie bliźniacza siostra blondyna i uśmiechała się władczo. Blondyn wziął ze stolika błyszczącą strunę, zawiązał na niej zgrabną pętlę i zarzucił ją Justynie na szyję.
Umrę, pomyślała. Uduszona struną od fortepianu.
***
- Jak można powiesić kogoś na strunie od fortepianu? – zdziwiła się Justyna, przerywając czytanie historii drugiej wojny światowej. – Przecież ona by się chyba urwała? Albo odcięła człowiekowi głowę?
- Nie masz wyobraźni, Justynko. – Paweł wyszczerzył się swym olśniewającym uśmiechem hollywoodzkiej gwiazdy. – Gdyby odcinały ludziom głowy od razu, hitlerowcy używaliby czegoś innego do wieszania.
- Albo obcinaliby skazanemu głowę siekierą. Jak gęsi.
- Fakt. Szkoda marnować dobrą strunę, żeby obciąć gęsi głowę – stwierdził Paweł zupełnie poważnie.
Justyna dostała napadu chichotu. Przez Pawła na zawsze zapamiętać miała to nieszczęsne wieszanie na strunie od fortepianu.
***
Że też takie głupie rzeczy przypominają się przed śmiercią. Justyna uśmiechnęła się. Zapadła ciemność.
***
Beata czuła się tak dobrze, jak właściwie nigdy wcześniej. Herbata z rumem okazała się świetnym pomysłem – z każdym łykiem nerwowa atmosfera opadała. Wkrótce Paweł nawet zaczął opowiadać dowcipy.
Za oknem technicy z pomocą Polikarpa zabezpieczali miejsce zbrodni. Paweł na pewno martwił się o Justynę. Ale przecież nic nie mógł zrobić.
Właśnie opowiadał jakąś śmieszną historię ze studiów. Coś o obcinaniu głowy gęsi za pomocą fortepianowej struny. Beata zachichotała i łyknęła kolejną porcję rumu z herbatą.
***
Padało. Niebo było szare i mokre jak świeżo wyciągnięta z pralki mysz. Ciężkie krople bębniły o szybę z siłą wystrzelonych z karabinu pocisków. Paweł zdziwił się, dlaczego szkło jeszcze nie rozprysło się na miliony drobnych odłamków.
Leżał na plecach blisko okna i wpatrywał się w niebo. Powoli docierały do niego sygnały z różnych części ciała. Organizm domagał się wody, czegoś przeciwbólowego i toalety. Nacisk na żebrach sugerował, że coś/ktoś tam leży.
Paweł spojrzał w tę stronę i ujrzał Beatę. Spała w zadziwiającej pozie – jej dół siedział na brzegu łóżka, góra leżała na plecach na klatce piersiowej i brzuchu Pawła, a jej głowa zwieszała się po drugiej stronie komisarza. Bluzka pogniotła się jej doszczętnie, a spódniczka nieco się zsunęła, ukazując gustowny kolczyk w pępku.
Paweł przyglądał się jej przez chwilę zafascynowany zaistniałą sytuacją. Usiłował znaleźć jakiś sens i nadać znaczenie zastanym faktom.
Nagle z delikatnością ekspresu Warszawa-Białystok miażdżącego na niestrzeżonym przejeździe poloneza prowadzonego przez nieostrożnego kierowcę, wróciła mu pamięć o tym, co wydarzyło się poprzedniego dnia. I przypomniał sobie o Justynie.
Delikatnie usunął z siebie pochrapującą z lekko Beatę i wygrzebał się z jej łóżka, ciesząc się w duchu z tego, że sweter i dżinsy nie gniotą się tak łatwo, nawet jeśli prześpi się w nich parę nocy.
Niezawodny zmysł detektywistyczny zaprowadził go do łazienki.
Trochę przestraszył się swojego odbicia w lustrze, więc szybko znalazł apteczkę i połknął taką ilość tabletek przeciwbólowych, która mniej odpornego człowieka przyprawiłaby o szybki zgon. Popił je wodą z kranu. Nagła zmiana stanu przewodu pokarmowego spotkała się z protestem żołądka, który był świeżo po przejściach z rumem i herbatą.
Czując nadchodzące mdłości, Paweł automatycznie odwrócił się w stronę wanny. Ostatnią rzeczą, jakiej się tam spodziewał, było zmasakrowane cało nagiej kobiety pozbawione głowy. Widok ten spowodował kilkuminutowe zawieszenie się procesu o nazwie „myślenie komisarza Pawła Karpackiego”. Pierwszym sensownym wnioskiem, jaki pojawił się w jego umyśle, było: „To nie Justyna”.
Potem wyjął z kieszeni komórkę i zawiadomił centralę.
***
Beatę obudził hałas na korytarzu. Jej siostra coś krzyczała, jacyś ludzie chodzili przed jej drzwiami tam i z powrotem. Działo się coś dziwnego. Na domiar złego czuła tępy ból głowy, a kręgosłup protestował przeciw wszelkim ruchom tułowia. Postanowiła nawet nie otwierać oczu.
***
Justyna otworzyła oczy. Otaczała ją mgła. Włosy rozwiewał jej wiatr. Pod jej stopami rozciągała się głęboka przepaść, której dno przykrywały chmury.
Jej dłonie były martwe. Bardziej martwe niż reszta jej ciała.
- Cześć, lalka.
Justyna obejrzała się. Na kraju przepaści stał brodaty młody człowiek w obszernym płaszczu zrobionym z jakiegoś nieszczęsnego włochatego zwierzęcia. Obszerna czarna czupryna i broda tworzyły burzę czarnych loczków, która znacznie ujmowała mu powagi.
- No hej – powiedziała, po czym zdziwiła się, jak to możliwe, skoro jej płuca nie pracują. – Co tu jest grane?
- Zginęłaś – odparł.
- To już wiem.
- Ale nie do końca.
Justyna uniosła brwi.
- To znaczy jesteś martwa, ale jeszcze możesz to przeżyć. Musisz tylko przejść pewien test – poinformował.
- Tylko? – spytała podejrzliwie. Najwyraźniej policyjny zmysł nie opuszcza ludzi nawet po śmierci. – Co to za test? I kim ty jesteś?
- Jestem przewodnikiem dusz ludzi, którzy zginęli w górach. To urząd dziedziczny. No wiesz, taki dar-przekleństwo. Moja rodzina potrafi świetnie poruszać się po górach i widzieć te wszystkie duchy. No więc naszym obowiązkiem od pokoleń jest pomaganie wam.
- Nie zazdroszczę – mruknęła Justyna. – No więc co to za test?
- Dla każdego wygląda inaczej. Zaczynasz w tej jaskini, a potem będziesz wiedziała, co zrobić. – Przewodnik wskazał trzymaną w dłoni lagą w stronę mrocznego wejścia do wnętrza ziemi.
- Każdy dostaje taką szansę?
- Nie.
- Spytam inaczej: jaki procent ludzi, którzy giną w górach, dostaje taką szansę?
- Jakieś pięć-dziesięć.
- Ile procent z nich wraca do życia?
- Jakieś pięć-dziesięć.
- No dobra. Zrobię to. Nie mam chyba innego wyjścia. Paweł sam sobie nie poradzi. Mam ograniczenie czasowe?
- Na twoim miejscu nie martwiłbym się o to. Skup się na przejściu testu.
Justyna wzruszyła ramionami.
- Życz mi powodzenia. – Jej oczy błysnęły niepokojąco.
- To wbrew przepisom.
- Dzięki. Cześć. – Justyna uśmiechnęła się promiennie i ruszyła nad przepaścią ku wejściu do jaskini.
***
Zapach mocnej, czarnej kawy napełniał posterunek. Cały zastęp techników raczył się nią przed powrotem do centrali.
Polikarp obudził się na tyle wcześnie, by poczuć ten aromat, ale na tyle późno, by nie dostać już ani kropli. Na domiar złego na posterunku pojawił się Paweł. Był blady jak ściana, a nawet trochę zielony. Jego wczorajszy dobry humor ulotnił się bez śladu. W milczeniu wysłuchał sprawozdania szefa ekipy techników, potem sam coś opowiedział grobowym głosem.
Polikarp obserwował go ponuro. Nawet nie zauważył, kiedy nocne niewyspanie wzięło górę i pochłonął go ciężki, bezwładny sen.
***
Jaskinia była ciemna i wilgotna. Gdzieś po prawej kapała woda.
Justyna rozejrzała się. Ciemność rozlewała się wszędzie jak mgła albo dym, wdzierała się do ust, nosa i uszu i wypełniała je szczelnie. Justyna pomyślała, że gdyby nie była martwa, pewnie by się udusiła.
Ostrożnie, choć bez większego strachu, ruszyła naprzód. Ciemność zgęstniała do tego stopnia, że stawiała opór przy każdym ruchu.
Zupełnie, jakbym szła pod wodą, pomyślała Justyna.
Wtem ciemność ustąpiła. Justyna szła po dnie wielkiego zbiornika wodnego (morza? jeziora?). Parę centymetrów od jej twarzy przepłynęła ławica małych, błyszczących rybek. Jakieś inne małe stworzonka zaczęły skubać jej dłonie. Justyna i tak ich nie czuła, więc nie przejęła się tym zbytnio.
Spróbowała iść dalej. Po paru krokach usłyszała szloch. Ktoś płakał, wydając przy tym przenikliwie wysokie dźwięki.
Justyna odepchnęła się od dna i poruszając nogami, wypłynęła nad przydenne rośliny. Parę metrów ponad czymś, co mogło być rafą koralową, w metalową rybacką sieć zaplątało się dziecko. Dziecko? Pod wodą? I krzyczy?
Dziecko rozpaczliwie szarpało się z siecią, machając ogonem pokrytym błyszczącymi łuskami. No tak, syrena. Wokół zaczynała unosić się rdzawa mgiełka krwi.
Justyna zaklęła bezgłośnie i szybko podpłynęła do sieci. Chciała sięgnąć do kieszeni po scyzoryk, którym mogłaby przeciąć metalową nić.
Dziecko zauważyło ją i zamilkło przestraszone. Justyna spróbowała do niego przemówić, ale trudno wydobyć z siebie dźwięk, mając płuca pełne wody. No chyba że się jest syreną.
Uniosła rękę i zauważyła, że z jej dłoni zostały tylko połamane, ostre kości śródręcza. W żadnym razie nie utrzymałaby nimi noża.
Spróbowała nacisnąć ostrym fragmentem kości na drut, z którego była zrobiona sieć. Udało się. Przecięła sieć w jeszcze kilku miejscach i mała syrenka śmignęła przed siebie. Dziecko zniknęło gdzieś wśród rafy koralowej.
Justyna uśmiechnęła się i wtedy cała scena zgasła.
***
Beata czuła się fatalnie. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Siedziała w swoim pokoju i udawała, że wciąż jeszcze nie wstała. Słyszała, że ktoś o nią pytał. Pewnie Paweł. Na szczęście kochana siostrzyczka stanowczo przeciwstawiła się wtargnięciu kogokolwiek do świątyni dumania małej, biednej Beatki.
A Beatka czuła, że będzie jej za to dozgonnie wdzięczna. Chociaż sądząc z ogólnego stanu jej organizmu, ten okres nie wydawał się zbyt długi.
Zacisnęła zęby i wstała. Żołądek ostro zaprotestował, grożąc niekontrolowanymi skurczami. Odetchnęła parę razy głęboko i otworzyła okno na oścież. Potrzebowała powietrza.
***
Polikarp został obudzony w dość gwałtowny sposób. Ktoś zrzucił go z krzesła. W rezultacie Polikarp miał bliskie spotkanie trzeciego stopnia z podłogą.
Ktoś miał do niego jakąś pretensję. Że śpi na służbie czy coś. Do Polikarpa jeszcze to nie docierało. Otworzył oczy i jego wzrok przykuło coś na tyle istotnego, że obudził się w ułamku sekundy i wrzasnął na Pawła, który akurat zarzucał mu lenistwo i niekompetencję.
- Zamknij się!
Paweł aż zachłysnął się ze zdziwienia. Już zamierzał zblednąć jeszcze bardziej z wściekłości, ale Polikarp przyłożył palec do ust, nakazując milczenie, i wskazał spodnią stronę blatu biurka. Paweł pochylił się i tez to zobaczył. A potem zaklął szpetnie i wielokrotnie.
- Beata – powiedział Polikarp, szukając jakiegoś ostrego przedmiotu, by podważyć przyczepione do blatu urządzenie.
- O rzesz! – Paweł przeraził się nie na żarty i wybiegł z posterunku.
Polikarp wydobył z szuflady scyzoryk i ostrożnie podważył mikroskopijny podsłuch.
***
Beata zdążyła już mniej więcej dojść do siebie i przebrać się w świeżą sukienkę. Dbanie o urodę zawsze poprawiało jej samopoczucie, więc naprawdę starannie wybrała strój. Właśnie kończyła robić makijaż, który bardzo jej się podobał, gdy do jej pokoju wtargnął Paweł.
- Coś się stało? – spytała, gdy już minęło pierwsze zaskoczenie.
- Nic ci nie jest? – wydyszał komisarz, odkładając wyciągniętą najwyraźniej jeszcze przed drzwiami broń na biurko.
- Trochę boli mnie głowa, a poza tym nic poważnego. – Uśmiechnęła się lekko na potwierdzenie tych słów.
Paweł popatrzył na nią. Już nie wyglądała jak wczorajsza wypacykowana małolata z gołym brzuchem. Teraz była jakaś taka bardziej... dorosła... i w ogóle... piękna... i...
Jego bladą twarz pokrył krwisty rumieniec.
- Ja przepraszam, że tak znienacka... Ja... Ja... Kurczę, ale ty cholernie ślicznie wyglądasz dzisiaj.
Beata uśmiechnęła się promiennie.
- Mama zawsze mówiła, że ładnie mi w tym kolorze. – Wykonała lekki piruet, ruchem głowy przerzucając rozpuszczone włosy na ramię. Sukienka zafalowała lekko. – Napijesz się herbaty z cukrem? Bez rumu, przysięgam! Przygotowała ją moja siostra.
Paweł kiwnął głową.
- Tak, poproszę.
Usiadł na miękkiej kanapie i przyglądał się, jak Beata nalewa herbatę z tradycyjnie zdobionego imbryka do dwóch pasujących do kompletu filiżanek.
- Oni wiedzą, że ich widziałaś – rzekł grobowym głosem, patrząc gdzieś w okno. – Założyli podsłuch na posterunku. Wiedzą wszystko. Nic dziwnego, że dopadli Justynę.
Beata powoli odstawiła imbryk na stół. Ręce jej drżały.
- Dlaczego tego wcześniej nie zauważyliście? – spytała słabym głosem. – I dlaczego mieliby chcieć zrobić mi krzywdę? Przecież jestem tylko nieszkodliwą tłumaczką ze stolicy, do jasnej cholery! Za parę dni wrócę na uniwersytet i nigdy więcej mnie nie zobaczą! Czy oni zamierzają zamordować wszystkich, którzy mieli jakikolwiek udział w tej sprawie? Przecież musieliby wymordować cały Karpacz!
- Uważaj! – przerwał jej Paweł. – Nawet nie mów takich rzeczy, bo jeszcze ktoś to usłyszy i zrealizuje, a potem zezna, że to był twój pomysł.
- Wypchaj się z takimi radami. – Beata wzięła swoją filiżankę z herbatą i wypiła jej zawartość jednym haustem.
- I tak uważaj – powiedział, sięgając po drugą filiżankę. – Porwali już Justynę. Nie dam porwać ciebie – oświadczył ponuro w kierunku herbaty.
- Nie obiecuj czegoś, czego nie będziesz mógł dotrzymać – powiedziała zimno.
Pawłowi odechciało się herbaty.
- Beatko... – zaczął.
- Nie mów tak do mnie. Przez ciebie teraz ktoś chce mnie zabić. Dziś wracam do Warszawy.
Paweł podniósł głowę.
- Zawiozę cię – stwierdził.
- Dam sobie radę. Pojadę autobusem. I nie życzę sobie, żebyś mnie odprowadzał.
Paweł nie wytrzymał i wstał.
- Czy ty aby trochę nie przesadzasz? Co cię ugryzło? – spytał zdumiony.
Beata już nabrała powietrza, by wygłosić całą litanię jego win, gdy ktoś zapukał do drzwi. Westchnęła więc tylko.
- Proszę – powiedziała.
Do pokoju wsunęła się piękna, elegancko ubrana blondynka. Mogła mieć jakieś trzydzieści pięć lat. Beata mgliście przypominała sobie, że ta kobieta i bliźniaczo do niej podobny mężczyzna wynajmowali od jakichś trzech dni pokój w pensjonacie jej siostry. Chyba ten piętro wyżej. Czyżby zabłądziła? A może ma jakąś sprawę do właścicielki?
Beata utkwiła w kobiecie pytający wzrok, a Paweł, który w tym momencie stał tyłem do drzwi, odwrócił się, by sprawdzić, kto wszedł. Jego ręka automatycznie powędrowała do miejsca, gdzie powinna znajdować się jego broń.
Coś cicho pyknęło. Paweł zachłysnął się i złapał za szyję. Pyknęło drugi raz i komisarz legł nieruchomo na podłodze. Spomiędzy przyciśniętych do szyi palców obfitym strumieniem płynęła krew.
Beata – ku własnemu zdumieniu – zemdlała.
***
- Głupia jesteś – usłyszała Justyna.
Rozejrzała się. Ciemność powoli ustępowała. W kącie niewielkiego pokoiku, na łóżku, siedziała skulona dziesięcioletnia Azjatka i uderzała się w czoło grubą książką.
Justyna zdziwiła się, bo dziewczynka zdecydowanie przemawiała w jakimś dalekowschodnim języku, o którym pani komisarz nie miała bladego pojęcia. A przecież rozumiała ją. Justyna zrobiła krok do przodu, by zobaczyć, jakim to dziełem okłada się to biedne dziecko. I potknęła się o coś. Chyba brzeg dywanu.
Dziewczynka drgnęła i zaczęła nasłuchiwać w ciemności. Zupełnie jak nocne zwierzątko.
- Czy ktoś tu jest? – spytała. – To, że nie widzę, nie znaczy, że można mi robić głupie kawały! Poza tym uczę się, bo jutro mam egzamin. Jak się nie nauczę, to nie wyślą mnie do Stanów Zjednoczonych do szkoły i wyląduję w sierocińcu dla kalek i upośledzonych. A ja nie chcę!
Justyna postanowiła się odezwać.
- Jestem dobrym duchem.
Jej głos zabrzmiał dziwnie, gdy wypowiadała słowa w nieznanym jej języku.
- Opowiedz mi o twoim nieszczęściu. Jak straciłaś wzrok?
- Miałam wypadek. Samochód się rozbił, a rodzice umarli. A ja nie widzę. Mam na imię Keiko. – Dziewczynka pociągnęła nosem. – Jak nie zdam tego egzaminu, to będzie hańba dla moich biednych rodziców. I nikt mnie nie będzie chciał adoptować. I nie wyślą mnie do szkoły w Ameryce, żebym już więcej nie zhańbiła swojej rodziny.
- Nie martw się, Keiko-chan – powiedziała niemal matczynym tonem Justyna. – Twoi rodzice kochają cię i są ciebie dumni już teraz.
- Naprawdę? – Dziewczynka otarła łzy wierzchem dłoni.
- Jasne. – Justyna uśmiechnęła się, czego dziewczynka nie mogła widzieć. – Jesteś bardzo mądrą dziewczynką i nawet jeśli nie zdasz tego egzaminu, poradzisz sobie.
Keiko uśmiechnęła się w ciemności. Ponownie otworzyła podręcznik i zaczęła wodzić palcami po pisanym alfabetem Braille'a tekście.
- Dziękuję, dobry duchu.
Keiko zdała, zanim jeszcze nadszedł dzień egzaminu.
***
Rafał Borowski miał dwadzieścia dwa lata, 180 centymetrów wzrostu, wdzięczną, czarną czuprynę i był ogólnie całkiem przystojny. Uwagę zwracały zwłaszcza jego wiecznie błyszczące entuzjazmem oczy.
Niestety (dla wszystkich ewentualnych zainteresowanych) był też potencjalnie zakochany w Beacie Kowal. Miał ją poznać za parę dni w autobusie z Karpacza do Warszawy. Obydwoje mieli wtedy wracać na swoje studia na Uniwersytecie Warszawskim. Beata miała rozstać się z chłopakiem, który w czasie wakacji doszedł do wniosku, że ich związek nie ma przyszłości, i nawiązać bliższą znajomość z Rafałem. Za jego namową miała porzucić lingwistykę stosowaną i dostać się na informatykę (po angielsku!) na Politechnice Warszawskiej. Po studiach mieli się pobrać i żyć szczęśliwie wiele lat, wychowując dwójkę dzieci i odnosząc sukcesy zawodowe, a potem przejść na spokojną emeryturę.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby ktoś nie zepchnął Rafała ze szlaku w dół stromego, kamienistego zbocza.
- Przykro mi, stary – rzekł młody, kędzierzawy mężczyzna okryty płaszczem ze zwierzęcej skóry. – Sorry, ale nie żyjesz. Skręciłeś kark na tym gołoborzu.
- Hej, ale jak to?! Przecież ja mam studia, życie... – usiłował protestować Rafał.
- Mylisz się. Miałeś tylko jedno życie i właśnie je straciłeś. To nie jest gra komputerowa. Nie masz pięciu żyć. Nie masz ani jednego. Sorry, kolego. Po prostu game over. – Przewodnik Dusz uderzył laską w głaz i westchnął ciężko.
Duch Rafała udał się na wieczny spoczynek.
***
Justyna leżała na plecach na jakiejś skale. Wiatr dął okrutnie, gdzieś w dole grzmiało morze. Znajdowała się na klifie.
- No i po co chcesz wracać? – spytał jakiś drwiący głos.
Justyna uniosła się na łokciach. Na klifie siedział jakiś chudy, blady nastolatek w dżinsach i czarnym t-shircie. Miał szopiaste, brązowe włosy i patrzył na nią przenikliwie oczami w kolorze tęczy.
- Przecież nikt na ciebie nie czeka – kontynuował tym samym tonem, który sugerował brak zdrowych zmysłów Justyny. – Nikt nie jest niezastąpiony, nawet ty. Nikt nie będzie za tobą tęsknił. Paweł znalazł sobie Beatkę i wypłacze się na jej ramieniu. Zrobi jej dziecko i nie będzie miał czasu nawet przyjść na twój pogrzeb. Cały zespół wreszcie odetchnie, że perfekcjonistka Justyna przestanie się wszystkiego czepiać. Przecież wszyscy cię tam nienawidzą. Nie lepiej umrzeć i mieć z tym wszystkim spokój? Przecież oni równie dobrze, albo i lepiej, poradzą sobie bez ciebie. Na twoje miejsce i tak mieli przyjąć dwóch nowych, tuż po szkole oficerskiej. Nie będziesz już mogła prowadzić śledztw. Zwłaszcza że zostałaś kaleką, moja droga. Wyślą cię na rentę i już nigdy nie poprowadzisz żadnej sprawy. Bez rąk będziesz absolutnie bezbronna...
Urwał, bo ciężki but Justyny ugodził go w żebro. Mocno, bo siły w nogach mimo dotychczasowych przygód nie straciła.
- To tak w kwestii bezbronności. – Uśmiechnęła się nieco diabolicznie. – Chcę żyć, bo żywa przydam się bardziej niż martwa. Jeśli mnie zwolnią, trudno, znajdę inny sposób służenia społeczeństwu. Nie masz żadnych argumentów, które mogłyby mnie tu zatrzymać.
- Będziesz mogła spotkać się ze swoją rodziną – powiedział niemal łagodnie, z ciekawością obserwując reakcję Justyny.
- To nie fair – westchnęła. Zacisnęła mocno powieki, żeby się nie rozpłakać. Komisarze nie płaczą. Nigdy.
Komisarz Marek Chlebacki, psycholog policyjny, zabawny młody człowiek o przepięknych niebieskich oczach zginął w wypadku samochodowym. Maja Chlebacka, mała dziewczynka, która odziedziczyła po ojcu piękne oczy i radość życia, umarła na gruźlicę trzy miesiące wcześniej. A mówili, że w dwudziestym pierwszym wieku nie ma już gruźlicy...
- Nie – powiedziała drżącym głosem. – Ja mam wybór. Oni nie mieli i...
- Jesteś tego pewna? – spytał z nieodgadnionym wyrazem twarzy i pstryknął palcami.
Cała sceneria zgasła, a Justyna zapadła się w ciemność.
***
Beata odzyskała przytomność. Było jej koszmarnie zimno, lodowaty wiatr przenikał ją do kości i plątał rozpuszczone włosy. Ręce miała związane w nadgarstkach.
Otworzyła oczy. Było ciemno. Gdzieś w górze mrugały do niej setki gwiazd. Niebo wyglądało, jakby miało wysypkę – w Warszawie nie było widać nawet połowy z tych gwiazd.
Leżała na ziemi. Od skał zionęło chłodem, a trawy i wrzosy tworzyły kiepską, bo cienką, warstwę izolacyjną. Przeszedł ją dreszcz.
Bała się poruszyć – nie wiedziała, kto ją związał i dlaczego znalazła się w środku nocy na zimnym stoku góry. I czy ten ktoś ma wobec niej dalsze plany.
Wtedy przypomniała sobie, co spotkało Pawła. Usiadła gwałtownie i rozejrzała się.
- Also ist unsere Dornröschen aufgewacht – usłyszała głęboki kobiecy głos. – Jetzt können wir uns wieder auf den Weg machen.
- Was wollen Sie mit mir tun? – Beata automatycznie zaczęła mówić po niemiecku, choć trzęsła się z zimna i strachu.
- Unsere Dornröschen spricht Deutsch! – Kobieta najwyraźniej zainteresowała się Beaty znajomością języków obcych. – Kannst du vielleicht auch Englisch und Russisch sprechen?
- Ja – odparła dumnie Beata. Z matmy może była kiepska, ale języki obce znała.
Kobieta, jakby odczytując myśli Beaty, uśmiechnęła się bezgłośnie.
- Ja też. Do tego znam jeszcze polski, węgierski i francuski jak własny. Nie masz się czym chwalić, Śpiąca Królewno. Pewnie poza językami nic nie umiesz. Z logiką też słabo. Po co zakładalibyśmy podsłuch na waszym posterunku, jeśli nie znalibyśmy polskiego? – Mówiła po polsku z lekką nutą niemieckiego akcentu, który jednak zauważało się dopiero, gdy kobieta przyznała się, że nie jest Polką.
- Kim pani jest? – odważyła się spytać Beata.
- Fachowcem najwyższej klasy, Śpiąca Królewno. Nic więcej nie musisz o mnie wiedzieć.
- A co będzie ze mną?
- Zobaczysz sama. A teraz Schluß mit diesem sinlosen Reden. Jetzt kommst du mit. – Kobieta postawiła Beatę na nogi i pchnęła do przodu. Dziewczyna ruszyła powoli pod górę. Była bosa i wciąż miała na sobie długą, letnią sukienkę.
Kobieta najwyraźniej znała świetnie te okolice – prowadziła Beatę z dala od szlaków, przedzierając się przez zarośla. Idąc, niszczyły chronioną prawem florę, a pewnie i faunę – niechybnie znajdowały się na terenie parku narodowego.
Gdzieś w oddali zawył wilk. W tej chwili jednak największym zagrożeniem była uzbrojona poliglotka, która zastrzeliła Pawła i porwała Beatę, a w innych przestępstwach popełnionych ostatnio w Karpaczu też pewnie maczała palce.
***
- Życie jest bez sensu – powiedział rozczochrany nastolatek, stojąc na dachu dziesięciopiętrowego budynku.
- Bzdury gadasz – odparła półprzytomnie Justyna, rozglądając się po okolicy.
Na dachu przeraźliwie wiało, siąpił drobny deszczyk.
- Widzi pani?! Nikt mnie nie rozumie! Zaraz skoczę i już! – oznajmił krzykiem, bo wiatr tłumił dźwięki.
- Powiedz, jaka jest twoja sytuacja, to powiem ci, dlaczego nie jest taka zła – obiecała Justyna. – Wszystko jest kwestią odpowiedniej perspektywy.
- Właściwie... czemu nie. Rodzice mnie nie kochają, ciągle się czepiają mnie i moich znajomych, wyrzucili mnie z domu i ciągle mi wypominają, ile na mnie wydali, a ja zawiodłem ich oczekiwania.
- Wybacz im. – Justyna wzruszyła ramionami.
- W pracy wszyscy wytykają mnie palcami, bo jestem bezdomny i nie mam matury. W ogóle wszyscy mówią, że jestem pierwszy do zwolnienia, a ja kocham tę pracę.
- Wybacz im. – Justyna ponownie wzruszyła ramionami.
- Moja młodsza siostra była w ciąży. A najgorsze jest to, że zrobił to ktoś, kogo nazywałem przyjacielem! Rozumiesz to?! Zgwałcił ją, a ja nic nie zauważyłem! Jak tylko się dowiedziałem, znalazłem skurwysyna i zamordowałem tymi rękami! – Potrząsnął Justynie przed nosem swoimi dłońmi.
- I co? Pomogło? – spytała nieco sarkastycznie.
- Tak!... Nie. Nie wiem. Moja siostra nie żyje. Ona już się zabiła. Pocięła się na śmierć. Ja też nie mam po co żyć. – Chłopak poczochrał się w desperacji.
- A masz kogoś? – spytała. Zmieniła temat, co dla niej samej było zaskoczeniem.
- Tak, ale... Ludzie mnie zlinczują, jak się dowiedzą! To małe miasteczko, tu nie tolerują takich rzeczy!
- Jesteś zwierzofilem? – zainteresowała się Justyna.
- Co? Nie! Jestem jak najbardziej ludziofilem.
- To może pedofilem? – dopytywała się pani komisarz.
- Gdzie tam! Chodzę z osobą z młodzieżówki partii liberalnej, a wszyscy wiedzą, że liberałowie promują wielki przemysł i niszczą małe miasta i drobną przedsiębiorczość – oznajmił z przejęciem chłopak.
- To chyba nie do końca prawda, ale nie będę się wypowiadać o polityce – odparła Justyna. – A czy tej osobie nie będzie przykro, jeśli się zabijesz?
- Ale ja jestem mordercą!
- Jesteś młodym człowiekiem działającym pod wpływem emocji. Wsiądź w autobus i wyjedź na drugi koniec kraju albo i jeszcze dalej. Zacznij życie od nowa, skończ szkołę, nawet zaocznie. Jeśli sam się nie przyznasz, nikt nie zorientuje się, że to ty go zabiłeś. – Justyna sama nie wiedziała, skąd przyszło jej do głowy coś takiego. Zupełnie jakby ktoś inny wkładał jej słowa do ust.
- Jak to? – zdziwił się chłopak. – To nikt mnie nie ukarze? Chcesz, żeby morderca chodził bezkarnie po ulicach?
- Nie będziesz pierwszy ani ostatni – rzuciła już z własnej inicjatywy Justyna. – Wyrzuty sumienia są dla ciebie dostateczną karą. Poza tym, gdybyś się zabił, miałbyś jeszcze więcej win. A tak możesz zadośćuczynić za swoje grzechy. No wiesz: dobre uczynki i takie tam. Zresztą pewnie sam wiesz, jak to działa.
Chłopak popatrzył na nią przez chwilę. Zastanawiał się.
- Wierzę ci – powiedział w końcu. – Nie wiem, kim jesteś i skąd przychodzisz, ale wierzę ci.
Odwrócił się, podszedł do klapy w dachu i zszedł po drabince w dół. Gdy przejście zamknęło się za nim, Justyna została na dachu sama. Wiatr wciąż wiał jak szalony i szeptał coś nieprzerwanie.
Justyna oczekiwała kolejnej ciemności. Nic się jednak nie stało. Usiadła więc na dachu i przyjrzała się uważniej resztkom swoich dłoni. Z jednej z wystających z ciała resztek kości śródręcza zaczął wyrastać mały, zielony pęd. Miał konsystencję miękkiego wodorostu. Wkrótce oplótł cały nadgarstek i zaczął pokrywać resztki dłoni. Po chwili z drugiego nadgarstka wysunęła się podobna roślina.
Justyna ze zdziwieniem przyglądała się swoim rękom. Pół godziny zajęło roślinkom przybranie kształtu dłoni. Na sam koniec na grzbiecie każdej z nich rozkwitł piękny, egzotyczny, kolorowy kwiat. W tym momencie Justyna odzyskała czucie w rękach. Zielona roślinka zmieniła się w jak najbardziej cieliste ciało. Tylko na grzbietach nowych dłoni pozostały jej wyglądające jak tatuaże rysunki kolorowych kwiatów, które jeszcze przed chwilą kwitły w tych miejscach.
***
Polikarp siedział na posterunku jak na szpilkach. Paweł nie dawał znaku życia, ale to jeszcze nie musiało znaczyć, że stało się coś złego. Przecież „no news is good news”, prawda?
Zadzwoniła jego komórka.
- Sznajder, słucham?
- Cześć, Sznajder. Mówi Bartek Sokół. Macie kolejne morderstwo w górach.
- Kobieta? – spytał zdenerwowany nie na żarty Polikarp. Justyna? Beata?
- Mężczyzna. Student z Warszawy. Rafał Borowski.
- Cholera! On był naszym świadkiem! Zrobił zdjęcie kierowcy ciężarówki, która rozjechała tego faceta w budce!
- Ktoś go zepchnął ze szlaku. Chłopak skręcił kark.
- A może wiesz przypadkiem kto? – spytał rozeźlony do reszty Polikarp.
- Jako świadek byłbym niewiarygodny – odparł Bartek. – Ustaliliście już tożsamość kobiety bez głowy?
- Tak – burknął Polikarp. Z informacji znalezionych przez Pawła pamiętał, że była Polką, choć posiadała też obywatelstwo Austrii. Rozpoznali ją dość szybko na podstawie odcisków palców, bo w przeszłości popełniła jakieś przestępstwo na tyle poważne, by zaistnieć w bazie danych, ale nie na tyle ciężkie, by dostać dłuższy wyrok. Polikarp nie zapamiętał, co to było dokładnie. Jakieś nieumyślne spowodowanie śmierci czy coś w tym stylu. Do Karpacza przeprowadziła się wkrótce po uregulowaniu swoich spraw z wymiarem sprawiedliwości. Potem nie dostała już nawet mandatu za złe parkowanie czy przekroczenie dozwolonej prędkości, więc widocznie bardzo starała się trzymać przepisów. I po kilku latach nagle policja znalazła ją bez głowy w wannie pensjonatu prowadzonego przez siostrę posterunkowej tłumaczki. Oto do czego prowadzi praworządne życie, pomyślał z goryczą Polikarp. – Tak, zidentyfikowaliśmy ją.
- No to przespaceruj się nad Łomnicę w okolicach jej domu. Tylko tyle mogę ci powiedzieć.
- Ale... – próbował protestować Polikarp, ale rozmówca rozłączył się.
Przewodnik Dusz wyłączył komórkę i schował ją do kieszeni. Potem zapatrzył się w spowijającą górskie szczyty mgłę.
***
Do pokoju Beaty weszła zgarbiona staruszka. Obeszła leżące na podłodze ciało, spojrzała nieufnie na leżącą na stole broń i usiadła na kanapie. Pochyliła twarz nad Pawłem i przyjrzała się jego nieruchomej twarzy.
- Tak ci spieszno odchodzić z tego świata? – spytała półgłosem. – Ledwie draśnięcie, a ten już chce umierać! Więcej asertywności, młody człowieku. – Staruszka delikatnie pogłaskała głowę komisarza. – Te rany wcale nie są śmiertelne – przekonywała łagodnym tonem. – Nie są nawet groźne dla życia. Zbieraj się, młody człowieku, bo jesteś potrzebny. Musisz uratować ją, żeby ona mogła uratować ciebie. Weź się w garść, młody człowieku. Idź na Śnieżkę, tam jest twoje zadanie. Idź na Śnieżkę.
Leżące na podłodze ciał zaczerpnęło gwałtownie powietrza. Staruszka bezgłośnie opuściła pokój, gdy Paweł powoli dochodził do siebie.
***
Polikarp niemalże odetchnął z ulgą, gdy zaraz po telefonie Bartka na posterunek wrócił komendant z zespołem specjalnych agentów śledczych i z miejsca odsunięto go od sprawy. Dostał parę dni urlopu, gdy komendant dowiedział się, co starszy posterunkowy robił pod jego nieobecność. Teraz Polikarp postanowił zgodnie z zaleceniem starego znajomego z podstawówki przespacerować się po lesie nad Łomnicą.
***
Było jeszcze wcześnie, a szczyty gór pokrywała mgła. Beata pomyślała, że dobrze, że jej stopy zdrętwiały z zimna, bo pewnie bolałyby od kilkugodzinnego chodzenia boso po gołej ziemi, krzakach i skałach.
Jakiś mężczyzna czekał przed schroniskiem Dom Śląski – żółtym budynkiem, w którym znajdowała się najwyżej położona w Polsce pizzeria. Ubrany był w nienagannie skrojony garnitur, co tak nie pasowało do okoliczności, że od razu rzucało się w oczy. Pół twarzy zasłaniały mu przeciwsłoneczne okulary, które wyglądały absurdalnie w gęstej mgle. Na dodatek był blondynem.
- Hallo, mein beliebter Bruder – odezwała się kobieta i wszystko stało się jasne. Brat.
- Hallo. – Blondyn uśmiechnął się.
- Ich hoffe, dass du nicht lang hast warten müssen.
- Nein, nur einpaar Minuten. Komm herein, beliebte Schwester. – Blondyn otworzył drzwi schroniska.
Kobieta wepchnęła do środka Beatę i obydwoje weszli za nią. Wewnątrz było ciepło i cicho. Nieliczne obecne w głównej izbie osoby nie dojrzały w panującym półmroku więzów krępujących nadgarstki dziewczyny.
- Setz dich, Maedchen. – Blondyn wskazał Beacie ławę w kącie.
Dziewczyna usiadła i oparła się plecami o ścianę. Ciepło delikatnie rozgrzewało jej zziębnięte ciało, a myśli płynęły wolno, pierzchając na wszystkie strony, gdy tylko próbowała którąś z nich uchwycić.
***
Polikarp szedł przez las. Nagle coś zaszeleściło i poczuł na karku chłodny wylot lufy. Metal był tak zimny, jakby broń całą noc leżała na dworze, co właściwie było bardzo prawdopodobne.
- To ty, Sznajder?
Lufa przestała dotykać jego skóry, więc odwrócił się.
- Justyna?
Pani komisarz wyglądała, jakby przed chwilą intensywnie tarzała się w liściach. Na szyi miała siną pręgę, a na wierzchach dłoni kolorowe tatuaże. Polikarp nie spytał o nic.
- Odebrali nam sprawę. Zajęli się nią jacyś ludzie z Warszawy. Mieliśmy na posterunku podsłuch. Paweł wczoraj wieczorem poszedł ostrzec Beatę i do tej pory nie wrócił – zrelacjonował starszy posterunkowy.
- Zaprowadź mnie do Beaty – poleciła krótko Justyna.
- Tak jest, pani komisarz.
***
Paweł wykrztusił zakrzepłą krew z gardła. Rana zdążyła już zaschnąć. Zabrał ze stołu swoją broń i powlókł się do łazienki, korzystając z oparcia ścian. W łazience, w której już nie było martwej, bezgłowej kobiety, wygrzebał z apteczki materiały opatrunkowe. Zabezpieczył ranę na szyi gazą, którą przymocował plastrem. Postrzał w brzuch wyglądał, jakby powstał dziesięć lat wcześniej i dawno zdążył się zabliźnić. Mimo to bolał jak świeży.
Paweł rozważył wzięcie aspiryny, ale przypomniał sobie o jej przeciwzakrzepowym działaniu, więc zrezygnował.
Spojrzał w lustro i uświadomił sobie, że od kiedy odzyskał przytomność, do jego świadomości dobijała się jedna myśl: „Idź na Śnieżkę!”. Gdy już to sobie uzmysłowił, wspomnienia posypały się jak lawina: Beata, herbata, elegancka blondynka, strzał, ciemność... Zabrała Beatę na Śnieżkę! Musiał usłyszeć, jak kobieta mówiła, gdzie zabiera Beatę, zanim do końca stracił przytomność.
Z prędkością, na jaką pozwalało obolałe ciało, wyszedł na zewnątrz i stanął na głównej ulicy Karpacza – asfaltowej 3-go Maja. Spojrzał na zegarek. Od kiedy został postrzelony, przeciętny turysta zdążyłby wejść i zejść ze Śnieżki. I to może nawet dwa razy. Zaklął pod nosem i wtedy zobaczył Justynę.
- Paweł! – Pani komisarz ruszyła biegiem, gdy też go dojrzała. Rzuciła mu się na szyję, prawie go przewracając.
- Jestem, kochana siostrzyczko. – Pocałował ją w czoło, próbując zachować równowagę.
- Wiem, kto to zrobił! Próbowali zabić mnie i prawie im się udało. Wiem, kim są! Oni... – zaczęła Justyna.
- Porwali Beatę – przerwał jej ponuro Paweł.
- Co?! – krzyknął Polikarp. Oderwał Justynę od brata i zaczął nim potrząsać. – Jak mogłeś do tego dopuścić?! Miałeś jej pilnować!
- Zostaw – jęknął Paweł. – Poszli na Śnieżkę.
- O Boże...– Justyna nagle coś sobie uświadomiła. – Oni chcą ją sprzedać do haremu!
Polikarp spojrzał na nią jak na wariatkę.
- Zabili tego Austriaka i jego wspólniczkę, tę bez głowy, na zlecenie jakiegoś bliskowschodniego bogacza, któremu ten Austriak z kobietą ukradli coś cennego. Beatę pewnie chcą mu dodać w promocji! Musimy tam iść! – Justyna rozejrzała się nerwowo. – Oni mają naprawdę chore poczucie humoru i są tak pewni siebie, że nawet ciało tej wspólniczki podrzucili do łazienki w tym samym hotelu, w którym się zatrzymali, a my tego nie odkryliśmy. Zresztą pewnie wtedy już przenieśli się do jej mieszkania, gdzie i mnie... Ale teraz musimy ratować Beatę!
- Trzy godziny – poinformował ją Polikarp.
- Co? – spytała.
- Dotarcie na szczyt zajmie trzy godziny. Może dłużej. Nie zdążymy – powiedział Polikarp, załamując ręce.
- Chwileczkę – odezwał się Paweł. – Ale właściwie dlaczego mieliby się spieszyć? Myślą, że ja nie żyję.
- Mnie też zabili – dodała Justyna.
- W takim razie uważają, że nikt o nich nie wie. Nie muszą się spieszyć. Nawet nie powinni, bo to mogłoby wzbudzić podejrzenia. Chodźmy. – Paweł odwrócił się w odpowiednią stronę.
- A nie powinniśmy zawiadomić tych ważniaków ze stolicy? – zaniepokoił się Polikarp.
Paweł już miał machnąć ręką i iść dalej, ale Justyna nieoczekiwanie poparła starszego posterunkowego.
- W takim razie idź, Sznajder. Opowiedz im to, co od nas słyszałeś, i powiedz, że poszliśmy ratować Beatę. Jak chcą, mogą nam pomóc. – Paweł ruszył dziarsko w stronę wejścia do parku narodowego, przez który wiódł szlak na szczyt Śnieżki. Justyna podążyła za nim.
- Tak jest – rzucił Polikarp i ruszył biegiem na posterunek.
***
Beatę obudziło szturchnięcie w ramię. Ktoś podsunął jej parujący kubek herbaty. Z wdzięcznością przyjęła i wypiła. Po chwili świat rozjechał się i zmienił w zestaw plam tańczących kankana.
***
- Jak tam twoje gardło? – spytała Justyna. Przerywając trwające od przekroczenia bramy parku narodowego milczenie. Minęło już pół godziny, na razie droga była jeszcze w miarę płaska.
- Przeżyję – wychrypiał Paweł. – A twoje? – Zerknął na siną pręgę na jej szyi.
- To nic. Nawet nie boli. – Uśmiechnęła się niezbyt naturalnie.
Szli chwilę w milczeniu.
- Tobie też się wydaje, że umarłaś, a jednak żyjesz? – spytał cicho Paweł.
- Nie.
- Aha.
- Ja to wiem.
Paweł najpierw się zdziwił, potem delikatnie – ze względu na swą ranę – skinął głową. Dla dobra własnego zdrowia psychicznego wolał nie drążyć tematu.
***
Polikarp siedział na opustoszałym nagle posterunku. Uwierzyli mu. Teraz pojadą na Śnieżkę i uratują Beatę. Sam komendant posłuży za przewodnika. Nawet załatwili helikopter. Wszystko będzie dobrze.
Nie wiedział, czemu wcale go tonie uspokajało.
A przecież mgła spowijająca szczyt góry już prawie się rozwiała. Dotarcie tam helikopterem nie powinno więc stanowić problemu. Przecież będą tam w pół godziny.
Śmigłowiec unosił się już nad Karpaczem. Szerokim łukiem zakręcił w stronę Śnieżki i zniknął za górą.
Polikarpowi zadzwoniła komórka. Nie miał najmniejszej ochoty odbierać.
- Sznajder, słucham?
- Cześć, tu znowu Bartek.
- Znowu jakiś trup? – spytał Polikarp z rezygnacją.
- Nie. Tym razem chcę ci tylko udzielić dobrej rady. Jedź wyciągiem na Kopę. Natychmiast.
- Ale on nie działa... – usiłował protestować Polikarp.
- Dla ciebie zadziała. Powodzenia, cześć.
Polikarp schował telefon i opuścił posterunek. Zawsze dobrze wychodził na słuchaniu rad Przewodnika Dusz.
***
Beata spróbowała otworzyć oczy. Niestety, zobaczyła tylko kolorowe plamy. Zacisnęła więc powieki i spróbowała zdać się na inne zmysły. Wiedźminowi przecież się udało.
Coś gniotło ją w żołądek, powodując mdłości. Chyba ktoś szedł, niosąc ją przerzuconą przez ramię. Czysty bezsens. Wygodniej byłoby prowadzić ją na własnych nogach niż dźwigać. Dziwni ci porywacze. Ręce miała przyciśnięte do boków, bo ktoś owinął ją jakimś swędzącym materiałem. Pewnie z zewnątrz wyglądała jak zrolowany dywan. Ale kto dźwiga dywan po górskich szlakach?
Może zamierzają ją zrzucić ze szczytu? Chociaż chyba prędzej sturlać, żeby się zabiła o głazy zalegające gołoborze. Czy oni żadnych filmów sensacyjnych nie widzieli?
***
Znaleziony przez Polikarpa podsłuch leżał na stercie dokumentów na biurku komendanta posterunku. Komendant nigdy nie przepadał za papierkową robotą, więc dokumentów zebrało się całkiem sporo.
Niewielkie urządzenie zapaliło się z cichym pyknięciem. Płomień polizał obudowę i po chwili podsłuch stał się tylko niewielką, gorącą kałużą. Zniknął więc jedyny dowód w sprawie morderstw w Karpaczu. Ale efekty tego niespotykanego zjawiska przeszły oczekiwania konstruktorów, którzy przewidzieli tylko prosty mechanizm autodestrukcji. Płomień w środku zawalonego papierami biura spowodował pożar. Gdyby ktokolwiek był wtedy na posterunku, skończyłoby się prawdopodobnie tylko na osmaleniu biurka i zniszczeniu paru dokumentów. Wszyscy policjanci byli jednak w górach. Nikt nie dostrzegł ognia do momentu, gdy czarny dym zaczął wydobywać się przez wszystkie możliwe szczeliny w drzwiach i oknach. Gdy straż pożarna opanowała sytuację, wnętrze posterunku było doszczętnie zniszczone.
Tymczasem helikopter z komendantem i stołecznymi oficerami na pokładzie zawrócił. Mgła na szczytach gór, która niemal rozwiała się, gdy startowali, nagle stała się gęsta i nieprzejrzysta jak mleko. Komendant spojrzał w dół, jakby usiłował przebić wzrokiem niesprzyjające zjawiska atmosferyczne i odnaleźć wzrokiem dwie malutkie figurki pokonujące pieszo drogę na szczyt.
- Teraz wszystko w rękach komisarza Karpackiego i komisarz Chlebackiej – mruknął, gdy śmigłowiec omijał szczyt Kopy szerokim łukiem.
***
Paweł i Justyna dotarli do schroniska Śląski Dom.
- Muszę odpocząć – powiedziała Justyna, która nagle poczuła śmiertelne zmęczenie. Zamknęła oczy i oparła się plecami o ścianę budynku, próbując zebrać myśli. – Oni pewnie umówili się w restauracji na szczycie Śnieżki.
- Musimy iść dalej – wychrypiał Paweł, upewniając się, czy opatrunek na gardle na pewno dobrze się trzyma. – Przestępcy na nas nie poczekają.
- Wiem, ale nie mam siły nawet czołgać się dalej, więc tym bardziej tam nie wejdę. Zupełnie jakby widok tego schroniska wyssał ze mnie całą energię. Cholera...
Paweł zmarszczył brwi. On również wyglądał na zmęczonego i nieźle poturbowanego.
- Cukier – stwierdził w końcu.
- Co? – zdziwiła się Justyna, starając się zmusić ciało do jakiegokolwiek wysiłku.
- Może po prostu brakuje ci cukru? Pamiętasz, kiedy ostatnio coś jadłaś?
Justyna zmarszczyła brwi, ale nie mogła sobie przypomnieć ostatniego posiłku. Chyba w ogóle nic nie jadła od przyjazdu do Karpacza.
- Wejdę do środka i kupię sobie słodką herbatę. – Zacisnęła zęby i udało jej się dotrzeć do drzwi schroniska. – Chcesz coś?
- Nie, dzięki. Poczekam tu na ciebie i będę miał oko na szlak na Śnieżkę. – Paweł z niepokojem rozejrzał się po zamglonej, trawiastej okolicy i przeszedł parę kroków w stronę słupka z informacją, że po drugiej stronie znajduje się Republika Czeska. – Ale postaraj się pospieszyć.
- Jasne. Zaraz wracam – powiedziała Justyna i zniknęła we wnętrzu najwyżej położonej pizzerii w Polsce.
***
Dywan z Beatą ktoś położył na ziemi. Do wewnątrz dostał się wiatr. Dziewczynę przeszedł dreszcz. Zacisnęła zęby, żeby nie szczękały z zimna. Ktoś mówił po niemiecku. Zaczęła słuchać.
- Guten Tag, sehr geehrte Freulein und Herr. Herr Mohammed will sein Vermögen zurück bekommen.
Pan Mohammed chce z powrotem swój majątek? Beata rozumiała słowa, ale nie widziała sensu. I co ten jakiś pan Mohammed ma wspólnego z nią i z dywanem?
- Sein Vermögen? Herr Mohammed hat nichts verloren – odparła kobieta, która ją porwała. Beata mogłaby się założyć, że uśmiechnęła się z wyższością.
Ktoś powiedział coś po francusku.
- Freunde Herrn Mohammed sind tot. Er will sich bei Ihnen bedanken – odezwał się męski głos, który rozpoczął rozmowę.
Pan Mohammed dziękuje za to, że jego przyjaciele nie żyją? Beata zaczęła zastanawiać się, czy na pewno dobrze wszystko rozumie. Tymczasem w rozmowie nastąpiła dłuższa przerwa.
- Das ist nicht alles, was Herr Mohammed uns versprochen hat – oznajmiła zimno kobieta.
Beata wyobraziła sobie, że w czasie tej pauzy nastąpiła zapłata jakąś usługę, czyli scena, jakie czasem pokazuje się w filmach akcji.
Nastąpiła krótka wymiana zdań po francusku, a potem padł strzał. Strzał był bardzo cichy, cichszy od świstu wiatru na graniach. Coś upadło głucho na ziemię. Czyjeś ciało?
Ktoś odezwał się po francusku. Beata rozpoznała głos blondyna, który brał udział w jej uprowadzeniu i który prawdopodobnie ją tu przytaszczył.
Rozmówcy już na dobre przeszli na francuski, więc Beata nic więcej nie zrozumiała.
***
Z mgły po czeskiej stronie wyłoniła się podpierająca się laską staruszka.
- Dzień dobry – powiedziała.
- Dzień dobry – wychrypiał w odpowiedzi Paweł.
- Możesz mi powiedzieć, chłopcze, która jest godzina?
Paweł spojrzał na zegarek i zdziwił się.
- 10.40. Czyli doszliśmy tu w półtorej godziny!
- Gratuluję kondycji. – Staruszka uśmiechnęła się. – Dziękuję bardzo. Czyli mam jeszcze trochę czasu. Powróżyć ci, chłopcze?
- Wolałbym nie. Nie chciałbym pani urazić, ale chyba wie pani, czym takie rzeczy się kończą? Widziała pani „Raport mniejszości“?
- Nie, chłopcze, i nie czuję się urażona. Jeśli nie chcesz wróżby, dam ci dobrą radę. Idź na rozstaje dróg, gdzie szlak na szczyt rozchodzi się na dwie ścieżki, jedną stromą, drugą płaską. I czekaj. Do widzenia. – Staruszka uśmiechnęła się i ruszyła szlakiem w stronę przeciwną niż ta, którą mu radziła – na sąsiedni szczyt zwany Kopą.
- Do widzenia – powiedział do jej pleców Paweł. W obecnym stanie umysłu był w stanie uwierzyć w wiele rzeczy, a rada staruszki wydawała się czymś w miarę mało nadprzyrodzonym w porównaniu do nagłego ozdrowienia czy pokonania trasy pod górę w niemal niemożłiwym czasie. Dlatego postanowił jej posłuchać – zwłaszcza że i tak zamierzał ruszyć w tę stronę.
Gdy zajrzał do schroniska, Justyna stała w kolejce do kasy.
- Zmarzłeś? – spytała na jego widok.
- Nie. Słuchaj, idę rozejrzeć się po okolicy, może znajdę jakieś ich ślady. Jakby coś się działo, dzwoń.
- Nie wiem, czy to najlepsze... – zaczęła Justyna, ale Pawła już nie było. Nie miała siły iść za nim, zresztą w tym stanie tylko by mu przeszkadzała. Zdecydowana szybko stanąć na nogi, do herbaty kupiła sobie jeszcze tabliczkę czekolady.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Andromeda Mirtle dnia Pon 22:27, 03 Sie 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Andromeda Mirtle
Dołączył: 27 Gru 2006
Posty: 616
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: z Rembertowa
|
Wysłany: Pon 22:28, 03 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
***
Szejk Mohammed Ibrahim al-Yassir ibn Rosenheim de Tocqueville był nieco zaniepokojony bezczelnością wynajętych podwykonawców. Nie podobało mu się przede wszystkim, że bez jego zgody zlikwidowali jego tłumacza. Chłopak miał być najlepszej klasy fachowcem, a podwykonawcy stwierdzili, że mówi im zupełnie co innego, niż szejk by sobie życzył. I że to pewnie czyjś szpieg, więc trzeba go zlikwidować. No cóż… Mogli po prostu na początku powiedzieć, że znają francuski, wtedy nie byłoby problemu… A tak trzeba będzie martwić się o transport ciała z powrotem do Francji, tłumaczyć rodzinie denata, że taki zawód, wyrażać kondolencje… Nie wspominając już o rencie dla wdów i sierot. Same kłopoty, same kłopoty…
Ale przynajmniej podwykonawcy wywiązali się ze zleconego zadania. Z podłego złodzieja zostały tylko marne szczątki; z jego kochanicy niewiele więcej. Zaufał im, a oni go zawiedli. Szejk postanowił wtedy nigdy więcej nie ufać niewiernym. Zwłaszcza mówiącym po niemiecku.
Podwykonawcy (którzy wprawdzie posługiwali się tym językiem, ale podobno bardzo niechętnie i tylko w interesach, co w oczach szejka zupełnie ich rozgrzeszało) żeby zatrzeć złe wrażenie po zabiciu tłumacza, oznajmili, że mają prezent. Szejk spojrzał z zainteresowaniem, dając jednocześnie znak swoim dwóm ochroniarzom. Mężczyźni przyglądali się czujnie, gdy dwójka podwykonawców rozwijała dywan.
***
Beacie zakręciło się w głowie, gdy wraz ze zwiniętym dywanem toczyła się po ziemi. Ostrożnie usiadła i rozejrzała się. Stwierdziła, że więzy z jej nadgarstków zniknęły. Siedziała u stóp odzianego w bardzo drogi garnitur araba. Arab był wysoki i miał wąsy. Ogólnie sprawiał wrażenie człowieka sukcesu w stylu Dalekiego Zachodu – był szczupły i zadbany. Miał pewnie ze czterdzieści lat, jeśli nie mniej. Spojrzał na nią ze zdziwieniem i powiedział coś po francusku.
- I don’t speak French – wykrztusiła, rozglądając się. Po obu stronach miała uzbrojonych arabów o znacznie gorszej prezencji. Celowali w nią, co nie było pozytywnym zjawiskiem. Parę metrów dalej leżało ciało czwartego araba. Z dziurą na wylot w mózgu. Niedobrze.
Arab z wąsami wymienił parę słów po francusku z dwojgiem ludzi, którzy ją porwali. Na koniec uśmiechnął się i wręczył im walizkę.
Jakież to hollywoodzkie – pomyślała Beata.
Arab z wąsami polecił gestem, aby się podniosła. Gdy już stała przed nim, rzucił jakieś polecenie w nieznanym jej języku i jeden z uzbrojonych mężczyzn dźgnął ją lufą w okolice prawej łopatki. Ruszyła więc po skalistym podłożu, zataczając się lekko, bo trochę kręciło jej się w głowie po podróży w dywanie. Na głazie zauważyła oznaczenie niebieskiego szlaku. I zdziwiła się, że żaden turysta do tej pory się na nich nie natknął. Może wszyscy czekają na poprawę pogody? W końcu co to za przyjemność – wchodzić na szczyt, jeśli widoczność w porywach sięga kilku metrów? Ledwo zauważa się stoiska z pamiątkami, a o malowniczych widokach nie może być mowy.
Mglistą ciszę rozerwało pięć strzałów. Prowadzący ją mężczyzna zwinął się i padł na ziemię. Zanim zdążyła cokolwiek pomyśleć, odezwał się w niej instynkt odziedziczony po przodkach, którzy przetrwali i zdołali się rozmnożyć, ponieważ potrafili szybko i bez zastanowienia uciekać. W obliczu rozwścieczonych zwierząt gatunków rozmaitych strategia ta okazała się nad wyraz skuteczna. W sytuacjach bardziej cywilizowanych również. Do annałów rodzinnych przeszła ucieczka pradziadka Alberta Kowala, właściciela faktorii, przed rewolucyjnym proletariatem w czasie rewolucji lutowej w Imperium Rosyjskim. Ponoć uciekł z oblężonego budynku za pomocą scyzoryka, słoika atramentu, dwunastu jardów jedwabiu, dwóch krów, egzemplarza „Dzieł zebranych” Adama Mickiewicza z 1865 roku, pudełka czekoladek i ciężarówki pełnej ochotniczych sanitariuszek spod Archangielska. Efektywność tej ucieczki była tak wielka, że w bezpiecznej Szwajcarii wylądował z jedną z owych wolontariuszek, która w międzyczasie zdążyła zostać jego żoną, a tym samym prababką Beaty.
Sama Beata, mając wśród przodków całą masę takich przypadków, zaczęła biec, jeszcze zanim do jej świadomości dotarło, że zastrzelono pilnującego ją człowieka.
Biegła ile sił w nogach. Już widziała drogę do Śląskiego Domu, gdy ktoś złapał ją wpół i wykorzystał jej pęd, by rzucić ją na ziemię. Nabrała już powietrza, by krzyknąć, ale zauważyła, że tuż obok niej padł na ziemię ten, kto ją przewrócił.
- Paweł! – szepnęła.
On przyłożył palec do ust i objął ją ramieniem, przyciskając do podłoża. Zamknęła oczy i trwała w bezruchu. Ktoś, jeden człowiek, przeszedł szlakiem nieco powyżej miejsca, gdzie leżeli.
„Dzięki Ci, Boże, za mgłę!” – powtarzała w myślach Beata.
Kroki oddaliły się.
Paweł wstał i rozejrzał się.
- Już w porządku – szepnął, pomagając jej wstać. – Nic ci nie jest, Beatko? – Spojrzał na nią z troską.
- Myślałam, że nie żyjesz – oznajmiła Beata, a łzy same popłynęły jej po policzkach. Wzięła go za ręce, jakby sprawdzając, czy Paweł nie jest tylko zjawą. Gdy już się upewniła, rzuciła mu się na szyję i zaczęła szlochać mu w obojczyk.
- Żyję, żyję – zapewnił ją. – Nic ci nie jest?
Ale Beata nie usłyszała już tego pytania, bo jej świadomość odpłynęła entuzjastycznie w ocean niebytu.
***
Polikarp wjechał na Kopę wyciągiem krzesełkowym. Operator wyciągu był jakiś dziwny i wcale nie zażądał opłaty za wjazd. Ten drugi fakt wcale Polikarpa nie zmartwił, bo starszy posterunkowy zarabiał raczej nieszczególnie.
Postanowił zaczekać na szczycie na dalszy rozwój wypadków. Mgła owinęła go szczelnie. Wydało mu się, że gdzieś w oddali słyszy huk śmigła helikoptera, ale to mogło być tylko złudzenie.
Po chwili stracił poczucie czasu. Mgła trwała wokół niezmiennie, wiatr poruszał się niemrawo. Minął kwadrans, a może pół godziny albo pół dnia, gdy wydało mu się, że usłyszał strzały. Drgnął, ale nie ruszył się z miejsca. Przewodnik Dusz nie kazał mu iść na Śnieżkę, tylko na Kopę. Więc stał i czekał.
****
Justyna skończyła pić herbatę, zerknęła na zegarek i zerwała się na równe nogi. Jakim cudem wypicie zawartości przeciętnej szklanki zajęło jej czterdzieści pięć minut? I dlaczego Paweł w tym czasie nie wrócił?
Wybiegła na zewnątrz i rozejrzała się nerwowo. Ku jej uldze z mgły wyłoniła się sylwetka komisarza. Dźwigał jakieś bezwładne ciało.
- Beata – wyjaśnił, gdy otworzyła mu drzwi do schroniska. Ułożył Beatę na wielkim, drewnianym stole przeznaczonym dla kilkunastu osób. Nieliczni obecni w pomieszczeniu turyści patrzyli na nieprzytomną dziewczynę z przestrachem. – Czy jest tu lekarz? – Pytanie Pawła zawisło w powietrzu i nie doczekało się odpowiedzi.
- Pokaż – powiedziała Justyna. Zbadała Beacie oddech i puls, potem zajrzała jej pod powieki. – Chyba coś jej dali. Powinniśmy zawieźć ją do szpitala. – Zdjęła lekką, ortalionową kurtkę i okryła nią Beatę.
- Jak? Znieść ją? Przecież to zajmie trzy godziny! – Brak pomysłu na plan awaryjny zaczynał wywoływać u Pawła objawy histerii.
- Próbowałeś ją ocucić?
- Nie, wolałem ją tu przydźwigać, bo sprawia mi to perwersyjną przyjemność – rzekł uśmiechając się bardziej czarująco niż przeciętny amant z Hollywood.
- Aha – mruknęła Justyna, która pojęła ironię. – Obudź się, Śpiąca Królewno. – Poklepała Beatę po policzku.
Paweł wyjął mapę Karpacza i okolic, którą kupił przed wyjściem w góry, i zaczął poszukiwać rozwiązania.
***
Polikarp stał we mgle. Jakiś czas temu minęła go zgarbiona staruszka, która poradziła mu, żeby schował się za jakimś głazem, ale tak, żeby widział, co się dzieje na szlaku. Potem ruszyła dalej i rozpłynęła się we mgle. Polikarp posłuchał jej rady i teraz był niewidoczny dla kogoś idącego szlakiem.
Zastanawiał się właśnie, czy Justynie i Pawłowi udało się dotrzeć na Śnieżkę i uratować Beatę, gdy usłyszał lekkie kroki na kamienistej powierzchni. Ktoś się zbliżał od strony Śląskiego Domu.
Mężczyzna wyglądał na trzydzieści lat, miał brązowe włosy z lekko rudym odcieniem i płomiennie czerwone tęczówki, które podkreślały niemal trupią bladość jego cery, spod której widoczne były cienkie, niebieskie żyłki. Jego ubiór, szarpany przez wiatr, mienił się chyba wszystkimi kolorami tęczy. Polikarp doszedł do wniosku, że nadchodzący osobnik sprawiał wrażenie raczej postaci baśniowej niż człowieka z krwi i kości.
Mężczyzna zatrzymał się nagle i wtedy w Polikarpie zakiełkował lęk. Kim mógł być ten, kto chodzi tak ubrany i sprawia tak nieziemskie wrażenie?
Cisza niemal dzwoniła w uszach. Wiatr przestał wiać. Działo się coś niezwykłego.
- Malachiaszu Czartoryski! – huknął jakiś potężny głos.
Mężczyzna spojrzał w stronę, w którą jeszcze przed chwilą zmierzał, i uśmiechnął się kpiąco. Polikarp zerknął w tym samym kierunku.
Na szlaku stała młoda kobieta. Miała czarne jak atrament, dłuższe niż do pasa włosy, które miękkimi kaskadami spływały jej na plecy i ramiona. Jej karnacja była ciemna, brudnobrązowa jak u Cyganki. Bura sukienka kobiety musiała kiedyś być tak czarna jak jej włosy, ale wyblakła od wielokrotnego prania i intensywnego użytkowania. Każda inna osoba o takiej powierzchowności wyglądałaby jak zabłąkana w górach uboga uciekinierka z jakiegoś niestabilnego politycznie kraju bałkańskiego. Ta wyglądała na wyjątkowo wściekłą i pewną siebie młodą kobietę.
- Malachiaszu Czartoryski! – powtórzyła, tym razem ciszej. Mierzyła go cały czas zagniewanym spojrzeniem smoliście czarnych oczu. Polikarp zauważył, że kobieta bez makijażu ma dłuższe i ciemniejsze rzęsy niż Beata po najdroższej mascarze. I zdziwił się, że w takiej sytuacji przychodzą mu do głowy tego typu myśli.
- My się znamy, ślicznotko? – spytał mężczyzna, uśmiechając się bezczelnie.
- Znam cię lepiej, niż myślisz – odparła. – Wiem, że wynająłeś Austriaka i zleciłeś mu kradzież amuletu pana de Tocqueville’a. Potem doradziłeś panu de Tocqueville’owi zatrudnienie Austriaka i jego wspólniczki. Gdy wykonali zadanie, podsunąłeś panu de Tocqueville’owi rodzeństwo morderców. Gdy rodzeństwo zamordowało Austriaka i jego towarzyszkę, zabijając przy okazji parę przypadkowych osób, podszyłeś się pod ochroniarza pana de Tocqueville’a i zastrzeliłeś wszystkich. Policja pomyśli, że pokłócili się o jakąś drobnostkę, bo przecież przestępcy zawsze się kłócą. I myślałeś, że nikt nie będzie cię szukał. Przeliczyłeś się, Malachiaszu. Przelałeś krew niewinnych i poniesiesz za to karę.
- Bardzo ładna przemowa – zakpił Czartoryski. – Zapomniałaś dodać, że zabiłem wcześniej tego ochroniarza, którego powierzchowność przybrałem, by oszukać szejka. Potem porzuciłem jego ciało na miejscu zbrodni. I byłem bestialski i niehumanitarny. – Uśmiechnął się i spojrzał na nią jak na osobę niespełna rozumu. – Ty, taka marna wiedziemka górska, która nawet dobrze nie potrafi stworzyć iluzji, że jest młoda i piękna, śmie mi grozić? Staruszka wychodzi ci zza ucha i wyziera spomiędzy żeber. Za pięć minut nie dasz rady pozostać w tej postaci.
Czarnowłosa uśmiechnęła się zimno. Polikarp mógłby przysiąc, że temperatura powietrza spadła do zera.
- Sprzedałeś duszę diabłu, Malachiaszu. Nie szanujesz życia ludzi, którzy nie są ci potrzebni. Ale mylisz się. Każdy człowiek, nawet najmniejszy i najsłabszy, jest ważny. Każdy ma znaczenie i wpływa na kształt świata. Tak samo każde ziarenko piasku ma znaczenie w klepsydrze i niewielki kamień może spowodować lawinę. Zabijając zwykłych ludzi, zmieniasz kształt świata. Ale dziś, tu i teraz, przyszedł twój czas.
- Więc chcesz mnie zabić, ślicznotko? Mimo że wiesz, kim jest Malachiasz Czartoryski, najpotężniejszy mag Unii Europejskiej? – spytał drwiąco.
- Straciłeś poczucie rzeczywistości, Malachiaszu. Diabeł cię zaślepia. Zabiłeś tylu ludzi, że najwyższa pora, byś wywiązał się z kontraktu i oddał mu duszę. Wyzywam cię na pojedynek. Na śmierć i życie.
- Ostra z ciebie kobitka, ślicznotko. Szkoda będzie cię zabijać. – Uśmiech, który rozświetlił jego oblicze, świadczył o czymś zupełnie przeciwnym.
- Jesteś potworem, Malachiaszu – odparła kobieta, podwijając rękawy i zbierając włosy z ramion.
Czartoryski pstryknął palcami. Kobieta krzyknęła krótko i przycisnęła prawą dłoń do twarzy. Spomiędzy palców pociekła jej krew.
A on wciąż uśmiechał się bezczelnie.
- W imię wszelkich sił Ziemi i Nieba przeklinam cię, Malachiaszu – krzyknęła, wyciągając w jego stronę rozczapierzone palce lewej dłoni. Zerwał się wiatr, jakiego Polikarp w życiu nie czuł. Maga i czarownicę spowił wir żywiołów. Gdzieś tam na pewno była woda, iskry ognia, silne podmuchy wzbijały w powietrze grudki ziemi. Walczyli. Polikarp obserwował zmiany z szeroko otwartymi oczami.
- Niezły cyrk, nie? – odezwał się ktoś tuż obok.
Polikarp oderwał wzrok od niezwykłych zjawisk nie do końca naturalnych, których był świadkiem. Na kamieniu przydrożnym siedział jakiś nastolatek w czarnym T-shircie i dżinsach. Na głowie miał szopę brązowych włosów, a Polikarpa mierzył drwiącym spojrzeniem w kolorze tęczy. A najdziwniejsze było to, że widowiskowy pojedynek magiczny nie robił na nim żadnego wrażenia.
- Kazała ci tu przyjść? Chciała mieć świadka swego powalającego zwycięstwa albo bohaterskiej śmierci dla sprawy. Ty nie myśl, że ona to robi bezinteresownie. Tak naprawdę guzik ją obchodzi, ilu ludzi on zabił. Ważne, że naruszył jej strefę wpływów. A do tego ma szansę na zdobycie nowego amuletu – powiedział dziwny nastolatek, wciąż przyglądając się Polikarpowi.
- Kim jesteś? – spytał podejrzliwie policjant. Jak na jego gust nastąpiło już zbyt wiele zjawisk nadprzyrodzonych. Czas to wszystko wyjaśnić.
- Mam wiele imion – odparł. – Moje ulubione to pomiot piekielny. Wiem, że nie powinno mi się podobać. W końcu jest dość obraźliwe. Ale wiesz, po prostu je lubię.
Polikarp zamrugał ze zdziwienia.
- Tego… Szatan?
- Mów mi tato!
- Co?!
- Taki żart. – Nastolatek machnął ręką. – Widzę, że nie oglądałeś „Adwokata diabła” z Alem Pacino. Niezły film swoją drogą. Obejrzyj, jak będziesz miał czas. Zresztą po co ja ci to mówię. I tak widzę, że jesteś zdezorientowany. Jeśli przeżyjesz, pewnie będziesz musiał o wszystkim zapomnieć. – Zerknął w stronę szalejących na szlaku żywiołów. – Ale na mnie już pora. Do zobaczenia.
Zniknął.
Tego Polikarp się nie spodziewał. Szybko przeniósł wzrok na pole walki, gdzie coś nagle huknęło i zapadła dzwoniąca w uszach cisza.
Malachiasz Czartoryski ze zdziwieniem patrzył, jak jego ciało, zaczynając od stóp, w ciągu kilku sekund zamienia się w skałę. Po chwili na szlaku stał nie czarodziej, lecz sporych rozmiarów głaz. Czarnowłosa kobieta oddychała ciężko. Wokół niej powoli opadały na ziemię odcięte krótsze lub dłuższe kosmyki jej włosów. Wciąż przyciskała prawą dłoń do twarzy.
- Wyjdź, Polikarpie. Już po wszystkim. Mgła zaraz ustąpi i wasi dowódcy będą mogli dolecieć tu śmigłowcem.
Polikarp wyszedł ostrożnie na szlak i przyjrzał się czarownicy. Była młodsza, niż ocenił na pierwszy rzut oka. Mogła być nawet w wieku Beaty. Obecnie całą jej twarz pokrywały małe, krwawiące ranki.
- Nie patrz tak na mnie – odezwała się, wcale na niego nie spoglądając. – Tak, zabiłam go. Ale nie myśl sobie, że to, co mówiłam o zabijaniu, to tylko głupie gadanie i tak naprawdę morduję, jeśli ktoś mi podpadnie lub akurat ma przy sobie wartościowy amulet. Nie. Tak naprawdę jestem katem i pracuję dla Trybunału Sprawiedliwości w Akwizgranie. Na Malachiasza Czartoryskiego od dawna był wyrok śmierci. Był złym człowiekiem. – Westchnęła ciężko i zaczęła zmieniać powierzchowność.
Z bałkańskiej piękności stała się stopniowo bladą, szczupłą dziewczyną z pokiereszowaną twarzą. Jej włosy straciły blask i przestały pięknie się układać. Teraz spoczywały na jej plecach, związane w warkocz. Czarna sukienka przemieniła się jakimś cudem w czarny, miękki golf i dość sfatygowane dżinsy.
- Ja naprawdę tak wyglądam – powiedziała zmęczonym głosem. – Malachiasz był zaślepiony pychą. Myślał, że jestem staruszką, która udaje młodą dziewczynę. A było zupełnie odwrotnie. Dał się nabrać jak dziecko. Albo i gorzej. – Zachwiała się. – Do licha. Jest gorzej, niż myślałam. Polikarpie… – nagle zwróciła się do niego. Opuściła rękę, która do tej pory zakrywała pokaleczoną twarz. Spojrzała na niego pustymi oczodołami.
Wytrzymał to spojrzenie.
- Polikarpie, przyrzeknij, że nikomu nie powiesz o tym, co tu widziałeś. A tym bardziej o mnie. Kim jestem, jak naprawdę wyglądam i czym się zajmuję.
- Przyrzekam – powiedział uroczyście.
- Świetnie. W takim razie potrzebuję zimnego okładu na twarz. Resztą się nie przejmuj, moje amulety mnie uzdrowią. Potrzebuję twojej pomocy, więc nie zawiedź mnie. – Gdy skończyła mówić, odetchnęła głębiej, wypuściła powietrze i osunęła się na ziemię.
Polikarp podbiegł i sprawdził puls. Żyła. Ostrożnie wziął ją na ręce i pognał ile sił w nogach w stronę wyciągu na Kopę.
***
Paweł zaczynał już szaleć ze wściekłości na własną bezsilność, gdy nadleciał śmigłowiec. Wysadził ważnych oficerów ze stolicy i zabrał Beatę z dwojgiem zajmujących się nią komisarzy do szpitala.
Oficerowie zwiedzili restaurację na szczycie Śnieżki, okoliczne szlaki oraz schronisko Śląski Dom i jego otoczenie, co zaowocowało odnalezieniem ciał trzech obywateli Francji arabskiego pochodzenia oraz dwojga martwych obywateli Republiki Federalnej Niemiec. Przyjęto wstępną hipotezę o sprzeczce zakończonej śmiertelną dla wszystkich jej uczestników strzelaniną. W planach było jeszcze przesłuchanie w tej sprawie panny Beaty Kowal, które, jak się potem okazało, nie wniosło do sprawy nic nowego. Szybko zamknięto śledztwo, orzekając winę obcokrajowców.
Już nikt nigdy miał nie usłyszeć o Malachiaszu Czartoryskim.
***
Beata przeżyła i miała się całkiem dobrze. Paweł był z tego powodu tak szczęśliwy, że Justyna podejrzewała rychłe nadejście co najmniej zaręczyn.
Panna Kowal nie wróciła już do Karpacza. Paweł wywiózł ją do Wrocławia, oficjalnie w celu odstresowania i zmiany środowiska. Dlatego kilka miesięcy później nie dotarło do niej powiadomienie o skreśleniu z listy studentów Uniwersytetu Warszawskiego na skutek niespełnienia jakichś wymogów formalnych. W związku z tym do końca życia Beata była przekonana, że to ona rzuciła studia na rzecz pracy w policji, która miała przynieść jej wiele satysfakcji, ale to już zupełnie inna historia.
Justyna została w Karpaczu do zamknięcia sprawy. Potem dostała przeniesienie do stolicy. Czasem zastanawiała się, czy naprawdę sama przeszła Próbę Gór. Gdy głębiej analizowała swoje wspomnienia, za każdym razem dochodziła do wniosku, że ktoś jej podpowiadał rozwiązania. Zupełnie jakby gdzieś obok siedział ukryty sufler i podsuwał jej zdania, gdy kończyły się jej własne pomysły. Ciekawe…
***
Polikarp dostał dwa tygodnie urlopu. Ważniacy z Warszawy kończyli śledztwo, a komendant uznał, że starszy posterunkowy nie powinien pałętać się pod nogami. Fakt, że młody Sznajder nie wychodził z domu przez pierwsze dni, tłumaczono traumą pourazową. Tymczasem powód był zupełnie inny.
Czarownica wbrew swoim zapowiedziom gorączkowała przez cztery dni. Gdy zmierzył jej temperaturę, wyszło 41.6 stopni. Więcej nie odważył się mierzyć. Ranki na twarzy ślimaczyły się i nie chciały się zasklepić. Sączyło się z nich osocze w ilościach wręcz zastraszających. Dziewczyna nikła w oczach. W gorączce opowiadała coś o przeprowadzaniu jakiejś kobiety przez Próbę Gór i uzdrawianiu prawie nieżywego postrzelonego mężczyzny.
Polikarp pielęgnował ją dzień i noc, więc od razu zauważył, gdy piątego dnia temperatura spadła i czarownica wyglądała na nieco bardziej przytomną.
- Źle ze mną, prawda? – spytała retorycznie i zaniosła się śmiechem, od którego Polikarpowi niemal ścięła się krew w żyłach. – Chyba jednak drań mnie zabił. Jeśli użył zaklęcia kroczącego, to już po mnie. No wiesz: im dalej w las, tym więcej szpinaku. – Znów się roześmiała.
- Nie umrzesz – spróbował zaoponować. – Przecież zwycięzcy nie umierają. Dobrzy pokonują złych i żyją długo i szczęśliwie.
- Czytałeś nie te bajki. – Uśmiechnęła się do czegoś, co widziała oczami wyobraźni, bo tych rzeczywistych wciąż nie miała. – Nie przejmuj się mną. Wiedziałam, na co się decyduję, gdy podjęłam tę pracę. I nie martw się. Nie musisz mnie chować ani palić moich zwłok. Kaci umierają inaczej. Zresztą pewnie sam zobaczysz.
- A powiesz mi chociaż, jak się nazywasz? Jeśli rzeczywiście umrzesz, chciałbym wiedzieć, co wyryć na nagrobku. – Polikarp nie do końca wierzył w możliwość śmierci dziewczyny. Uważał, że to prędzej osłabienie na skutek ran czy jakieś zatrucie, z którego wyjdzie po paru dniach.
- Nie słuchasz mnie. Nie będę miała nagrobka. Nic ci po moim imieniu. A jeśli jednak uda mi się z tego wyjść, taka wiedza w twoim posiadaniu może zaszkodzić i tobie, i mnie.
Następna noc była tak spokojna, że Polikarp pierwszy raz odważył się zasnąć.
***
Szóstego dnia ponownie dopadła ją gorączka. Trzymała ją jeszcze dwie doby. Aż w pewnej chwili coś się zmieniło. W jednej chwili jej ciało obróciło się w drobny proszek, który zaraz znikł. Na poduszce zostały tylko długie, czarne włosy bezimiennej młodej czarownicy. Polikarp zrozumiał, że odeszła na zawsze.
Z włosów i kilku znalezionych w pościeli amuletów uplótł sobie naszyjnik. Założył go i poszedł w góry. Nikt nigdy więcej nie widział w Karpaczu Polikarpa Sznajdera.
Niektórzy mówią, że zginął w górach, choć jego ciała nigdy nie odnaleziono. Spekulowano, że zwariował i tułał się gdzieś po lasach, gdzie padł ofiarą dzikich zwierząt.
Istnieje jednak też inna teoria. Polikarp miał jakoby odziedziczyć magiczne moce po zmarłej czarownicy, wyrzec się swojego miana i zamieszkać w górach jako bezimienny Strażnik Gór. Ilekroć ktoś wpadł w tarapaty w górach, on pojawiał się i pomagał. Wyciągał rannych z przepaści i szczelin, uzdrawiał lżejsze obrażenia.
Opowieść o Dobrym Duchu Gór rozniosła się szybko po całych Sudetach. Wkrótce nikt nie pamiętał już o zaginionym młodym policjancie, który, jak dziesiątki osób rocznie, wyszedł z domu i nie wrócił. I bez względu na to, jak potoczyły się jego losy, Opiekuńczy Duch Gór czuwa.
***
Szóstego dnia ponownie dopadła ją gorączka. Młoda czarownica wierciła się przez sen, a jej oddech był przyspieszony i podejrzanie płytki. Polikarp zaczynał powoli dochodzić do wniosku, że powinien jednak złamać obietnicę i wezwać pogotowie. Na szczęście z tego dylematu wybawił go telefon.
Telefon był zdecydowanie komórką, ale nie tą należącą do Polikarpa. Po błyskawicznym śledztwie okazał się własnością czarownicy. Znajdował się w kieszeni jej dżinsów i dzwonił bez przerwy.
Polikarp uznał, że właściwie może go odebrać, wiec to uczynił.
- Sznajder, słucham?
- Sznajder? Kim pan jest? I gdzie jest właścicielka tego telefonu?! Proszę ją natychmiast dać! – zażądał jakiś męski głos.
- Ona jest nieprzytomna – wyjaśnił Polikarp. – Została ranna i ma gorączkę. Mówi, że umiera…
- Co?! – W głosie obcego pojawiła się nutka grozy. – Gdzie ona jest?! Szybko, mów pan! Ja mogę ją uratować!
- Zabroniła mi mówić. – Polikarp zawahał się. Jeśli ten człowiek miał jej numer, mógł być przyjacielem.
- Słuchaj, człowieku! Jeśli ona umrze, rzucę na ciebie taką klątwę, że się nie pozbierasz do końca życia!
- Ale…
- Powiedz mu – poradził Bartek Sokół, który bezszelestnie znalazł się przy czarownicy. Wyjątkowo miał na sobie cywilne ubranie – dżinsy i bluzę od dresu.
- Karpacz – powiedział Polikarp, po czym podał dokładny adres.
- Zaraz tam będę – odparł dzwoniący i rozłączył się.
Polikarp zerknął na wyświetlacz komórki i dowiedział się, że rozmawiał z numerem opisanym jako „GUCIO”.
- Ona uzdrowiła komisarza Karpackiego, a komisarz Chlebackiej pomogła w przejściu Próby Gór. Na dodatek podarowała jej nowe dłonie i zaklęcie, dzięki któremu komisarz Chlebacka mogła pomóc jeszcze komuś – powiedział Bartek. – Ten ktoś został potem sędzią w Magicznym Europejskim Trybunale Sprawiedliwości, którego siedziba mieści się w Akwizgranie. Ona jest ich agentką specjalną z licencją na zabijanie.
- Coś jak James Bond, tak? – zdziwił się Polikarp. – Ale trybunał magiczny? Co to jest? Harry Potter?
- Powiedzmy. Tylko my nie mamy Hogwartu. – Bartek uśmiechnął się krzywo. – Działa na nią silna klątwa, która zatruwa jej krew. – Wskazał na gorączkującą czarownicę. – Spróbujemy ją odczynić.
- My?! Dobra, powiedzmy nawet, że uwierzyłem w magię. Ale w to, że ja potrafię coś z tym zrobić, nie uwierzę.
- Człowieku małej wiary! – Bartek pokręcił głową.
Zanurzył dłoń w kieszeni bluzy i po chwili wyłowił z niej młodego, burego kociaka.
Kot ze stoickim spokojem spojrzał na Polikarpa, po czym z gracją zeskoczył na łóżko i ułożył się na brzuchu czarownicy.
- To jest Mruczuś. Urodzony kot dla wiedźmy. Magiczny jak cholera. Może uda mu się wyciągnąć klątwę z jej organizmu i zniwelować ją wewnątrz siebie. Na koty zaklęcia działają dziwnie, czasem wręcz odwrotnie, więc mu to nie zaszkodzi.
- Nie? – Polikarp zerkał zdumiony to na kota, to na Bartka.
- Nie. Daj mu miskę mleka. Jej twarz posmaruj tym. – Wydobył z kieszeni niewielki słoiczek. – Ale omijaj oczy. – Wręczył go Polikarpowi. – Ja, niestety, muszę lecieć. Praca wzywa.
- Czekaj! Dlaczego przyszedłeś dopiero teraz? Przecież ona choruje od tygodnia! Nie wiedziałeś?
- Nie wiedziałem – przyznał Przewodnik Dusz. – Tyle było zamieszania z tym śledztwem… Wyrok został wykonany, więc myślałem, że już jej tu dawno nie ma. Zauważyłem ją dopiero dziś. Wiesz, że ja widzę przede wszystkim umierających. A ona właśnie znajduje się na granicy życia i śmierci. Idę. Do zobaczenia. – Bartek wyszedł bezgłośnie.
Polikarp spojrzał na otrzymaną od przyjaciela maść. Słoiczek nie miał żadnej etykiety. Wewnątrz znajdowała się mdło pachnąca maź o konsystencji masła, które zbyt długo stało w temperaturze pokojowej. Na twarzy czarownicy zmieniła barwę na zieloną i w pięć minut zamknęła wszystkie ranki.
Kot chyba też spełniał swoje zadanie. Zwinął się w kłębek i drzemał. Tymczasem powietrze w pokoju nabrało dziwnej konsystencji. Wszystkie muchy, które krążyły pod żyrandolem lub obijały się o szybę w oknie, przestały brzęczeć i spadły na podłogę niemal równocześnie. Pająk zawisł nieruchomo w kącie. Gdzieś za łóżkiem rozpaczliwie pisnęła mysz.
Polikarp zrozumiał. Zaklęcie musiał zabijać i bez znaczenia było, co za istoty pozbawia życia. Mogło uśmiercić człowieka albo stado much czy myszy.
Nagle zakręciło mu się w głowie. Czy i on musiał umrzeć, żeby ona mogła żyć? Chyba nie, bo słabość minęła tak szybko, jak się pojawiła. Może to z niewyspania? Przecież od paru dni prawie wcale nie spał, a gdy już zamknął oczy, przywidziała mu się jej śmierć i własne szaleństwo…
Gdzieś na zewnątrz coś huknęło. Polikarp zamrugał i zdziwił się, bo okno pokoju przesłoniła ciemna chmura. Zaczął zastanawiać się, czy to jakieś niespodziewane zaćmienie słońca albo jakaś anomalia pogodowa. Nie dano mu jednak zbyt wiele czasu na te rozważania, bo nagle okno rozwarło się z hukiem i do pokoju wleciała z impetem chmara małych, puchatych ptaszków. Większość od razu padła martwa na podłogę. Zaraz za nimi, depcząc jeszcze ciepłe ciałka, wskoczył przez okno wysoki, ciemnowłosy mężczyzna. Był pewnie w wieku Pawła i choć sprawiał wrażenie potężnego, wyglądał na dość przeciętnego człowieka. Z drugiej strony trzeba jednak przyznać, że w obecnym stanie umysłu mało rzeczy wydawało się Polikarpowi naprawdę niezwykłe.
- Mówiłem, że przyjdę – rzucił głosem znanym Polikarpowi z telefonicznej rozmowy i pochylił się nad leżącą czarownicą. – Aśka, słyszysz mnie?
Kot zmierzył go nieufnym spojrzeniem, wstał majestatycznie i oddalił się powoli, ignorując obecnych.
- Oczy – jęknęła czarownica, oddychając głęboko.
- Leż spokojnie, zaraz się tym zajmę – powiedział mężczyzna.
Polikarp usiłował wyobrazić sobie, jakim cudem ktoś taki może być opisany w czyjejś komórce jako „Gucio”. Dla małego dziecka, owszem, nawet fajny pseudonim, nazywać się jak postać z „Pszczółki Mai” to w pewnym wieku straszna frajda. Ale dorosły mężczyzna? Polikarp mógł przyjąć do wiadomości istnienie magii, ale coś takiego zupełnie nie mieściło mu się w głowie.
Tymczasem gość usiadł na brzegu łóżka, w którym leżała czarownica, i wykonał zestaw skomplikowanych gestów z użyciem kilku interesująco oszlifowanych kamieni.
- Niech pan zasłoni okno – polecił.
Polikarp pospiesznie zamknął to, co zostało z okna po efektownym wejściu niespodziewanego gościa, i zasunął zasłonki. W pokoju zapanował półmrok.
- Już.
Czarownica ostrożnie otworzyła oczy i uśmiechnęła się promiennie. Polikarp odniósł wrażenie, że pierwszy raz od wielu dni poczuła się bezpieczna. A spojrzenie, jakie posłała temu mężczyźnie, niemal krzyczało „Jak dobrze, że tu jesteś! Myślałam, że już cię nigdy nie zobaczę…”.
Przez chwilę starszy posterunkowy miał wrażenie, że patrzy na scenę z jakiegoś łzawego melodramatu, ale po chwili przypomniał sobie, że to właśnie ta niepozorna dziewczyna załatwiła samozwańczego „najpotężniejszego maga w Unii Europejskiej”, a ten facet przed chwilą poradził sobie z klątwą, wobec której bezradny był nawet Bartek Sokół, największy autorytet w tych okolicach, jeśli chodzi o sprawy nadprzyrodzone. A do tego ten „Gucio” sprawił, że odrosły jej oczy…
Może jednak lepiej było myśleć o tym jak o scenie z melodramatu? Taka interpretacja była łatwiejsza do zaakceptowania przez zdrowy rozsądek.
- Dobrze – powiedziała czarownica, przerywając rozważania Polikarpa. – Dziękuję. I podziękuj swojemu przyjacielowi za Mruczka i maść. Bardzo pomogły.
- Tylko niech mu pan powie, że do zdjęcia takiej klątwy trzeba jeszcze dostarczyć odpowiednią ilość żywych stworzeń. – Uzdrowiciel odwrócił się w stronę Polikarpa. – Wiem, że to niehumanitarne, ale innego sposobu nie ma… – Popatrzył chwilę na potakującego odruchowo policjanta, wstał i podszedł bliżej. – A co pan ma na czole, panie policjancie? – spytał, odgarniając nagłym ruchem grzywkę z czoła Polikarpa.
- Co? – zainteresowała się czarownica, wciąż szczęśliwa, że przeżyła.
- Bliznę w kształcie błyskawicy – odparł gość, blednąc.
- Harry Potter? – spytał niezbyt inteligentnie Polikarp, rzucając się w stronę lustra, by się przejrzeć.
Faktycznie – po prawej stronie, tuż przy linii włosów, lśniła świeża, biała blizna długości zapałki. I rzeczywiście przypominała regularny zygzak albo dziecięcy rysunek pioruna.
- Ale…
- Byłeś tu, kiedy kot wyciągał zaklęcie, prawda? – Gość zrezygnował definitywnie z używania formy grzecznościowej. – Oberwałeś zaklęciem pochodnym, niemal równie śmiertelnym, co oryginalne. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinieneś był paść trupem razem z tymi kanarkami. – Wskazał na podłogę.
- Ale ja przecież żyję – zaprotestował słabo Polikarp, którzy już zupełnie nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. – Nic mi nie jest.
- Oglądałeś „Straż Nocną”? Taki rosyjski film? – spytała rzeczowo czarownica. Widocznie udało jej się opanować początkowy entuzjazm, bo nie uśmiechała się już przy każdym słowie. Teraz siedziała po turecku na jego łóżku i wbijała w niego spojrzenie świeżo zregenerowanych oczu o szarych jak popiół tęczówkach. – Tam rozpoznawano ludzi o nadzwyczajnym możliwościach, gdy znaleźli się w sytuacjach ekstremalnych. Wygląda na to, że jesteś materiałem na czarodzieja formatu co najmniej Malachiasza Czartoryskiego.
- Ale ja jestem policjantem…
- Nie szkodzi – odparła. – A nawet pomaga. Jeśli chcesz, możesz się wszystkiego nauczyć i zostać śledczym na skalę europejską. Nadasz się.
- Ja…
- Czekaj, Aśka, daj mu trochę czasu. – Gość widocznie zauważył, że Polikarp jest wyraźnie przytłoczony nowymi faktami. – Zastanowi się i podejmie decyzję. Nie pali się.
- Racja. Słuchaj, Polikarpie. Zostawię ci numer do naszego biura. Jeśli się zdecydujesz, zadzwoń. Przemyśl to. My już musimy iść. – Położyła na szafce nocnej mały kartonik, który – Polikarp mógłby przysiąc – zmaterializował się w jej dłoni z powietrza.
Uzdrowiciel podał jej okulary przeciwsłoneczne, które po założeniu zasłoniły połowę jej twarzy. Polikarp pomyślał, że teraz czarownica zaczęła choć trochę przypominać agentów specjalnych z amerykańskich filmów.
- A nie sądzisz, mój drogi, że powinieneś posprzątać ten bałagan? – Spojrzała znacząco na mężczyznę, który nawet nie raczył się Polikarpowi przedstawić (a może po prostu jego dane były tajne?), i wskazała dłonią na zalegające na podłodze ciałka kanarków. Kilka z nich zdążył w czasie ich rozmowy porwać Mruczuś i teraz z sąsiedniego pokoju dobiegał nieprzyjemny odgłos chrupania chrząstek.
- Cholera, przepraszam. – Uzdrowiciel autentycznie się zmartwił swoją niedbałością i wykonał w powietrzu kilka gestów, po których kanarki zniknęły. Gdzieś za ścianą kot miauknął rozdzierająco, wyrażając swoje rozczarowanie.
- No to już naprawdę pora na nas. Przepraszam za wszystkie kłopoty. – Czarownica objęła uzdrowiciela za szyję, a on wziął ją na ręce i wyniósł przez drzwi, które same się przed nim otworzyły. Polikarp stanął na progu i obserwował, jak przed parą magów same otwierają się drzwiczki samochodu nieznanej starszemu posterunkowemu marki, a potem jak mężczyzna sadza czarownicę na przednim siedzeniu, a sam zajmuje miejsce za kierownicą i po chwili rusza.
Polikarp właśnie zastanawiał się, skąd nieznajomy znał drogę do wyjścia z domu, skoro wszedł przed okno, ale porzucił te rozważania, gdy samochód po przejechaniu paru metrów po prostu zniknął z ogłuszającym hukiem rozprężającego się powietrza.
Nikt nie uprzedził starszego posterunkowego, że magia może być aż tak hałaśliwa.
***
Było ciepłe październikowe popołudnie. Niezmordowani turyści rozmaitych nacji przemierzali uparcie strome ulice Karpacza, zwiększając przy okazji utarg przydrożnych lodziarni, oferujących lody kręcone i na patyku, a także kilka odmian gofrów.
Starszy posterunkowy Polikarp Sznajder usiłował uzupełnić jakiś zaległy protokół zatrzymania nietrzeźwego kierowcy. Przeszkadzał mu w tym ciągły stukot młotków i odgłosy wiercenia, jakie powodowała ekipa remontująca posterunek po pożarze. Najważniejsze pomieszczenia – biuro komendanta i toaleta – lśniły już nowością. Teraz trzeba było zatroszczyć się o całą resztę.
Jakimś cudem archiwum ocalało. Zniszczone zostały tylko dokumenty leżące luzem na wierzchu.
Komendant postanowił odreagować stres związany z tragiczną końcówką września w Karpaczu i wrócił na przerwany urlop. Starszego posterunkowego zostawił na straży ze stosem nowej papierkowej roboty i przykazaniem pilnowania ekipy remontowej.
Polikarp sam by się przed sobą nie przyznał, że brakuje mu towarzystwa Beaty. Mimo tych wszystkich okropnych, modnych, młodzieżowych ciuchów, które nosiła, była inteligentną dziewczyną i całkiem przyjemnie mu się z nią kłóciło.
Wyglądało na to, że cały świat powraca do stanu sprzed tych drastycznych wydarzeń wrześniowych. Wszystko już wkrótce będzie tak, jak rok czy dwa lata temu. Jedyną niespodzianką stanie się pogoda i termin pierwszych opadów śniegu. Tak…
Polikarp spojrzał na ładny przycisk do papieru z barwionego na niebiesko szkła. W środku przemieszczała się jakaś mlecznobiała substancja. To jedyne, co zostało mu po czarownicy.
Bartek twierdził, że ten „przycisk do papieru” to tak naprawdę kula z ukrytym wewnątrz zaklęciem. Nie umiał jednak określić, jakiego typu zaklęcie to może być ani jak miałoby działać. Szklane jajo zaczęło więc służyć w bardzo prosty i niemagiczny sposób.
Polikarp doszedł do wniosku, że z takim podejściem do magii nie mógłby zostać czarodziejem. Kryształowej kuli użyłby raczej do gry w kręgle niż do wróżenia. Nigdy nie miał talentów do języków obcych, a ta czarownica pracowała przecież w Akwizgranie, a to jest w Niemczech (sprawdził!). I do tego te wszystkie łacińskie inkantacje, których bez wątpienia musiałby się nauczyć… Nie, to nie dla niego.
Poza tym do magii trzeba mieć charakter. Inaczej można skończyć jak Malachiasz Czartoryski. A czarownica twierdziła, że Polikarp ma talent właśnie taki, jak ów recydywista. Czyli pewnie byłby bardziej podatny na zakusy Złego…
Bo magia to nie to, co w Harrym Potterze – machanie różdżką i dużo zabawy. Magia to przede wszystkim odpowiedzialność. I to odpowiedzialność tak wielka, że Polikarp nie był w stanie jej na siebie wziąć.
Wizytówka pozostawiona przez czarownicę wylądowała w koszu na śmieci, a Polikarp odetchnął z ulgą. Wreszcie podjął decyzję i będzie się jej trzymał. Teraz trzeba dokończyć protokół.
Pochylił się nad biurkiem i zaczął pisać. Przechodzące przez szklany przycisk do papieru popołudniowe promienie słońca kładły się plamą niebieskiego światła na biało-czarnym dokumencie. Polikarp uśmiechnął się, przesunął przycisk i pisał dalej.
KONIEC
Napisane w semestrze zimowym roku akademickiego 2006/2007
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Andromeda Mirtle dnia Pon 22:29, 03 Sie 2009, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|